34 strona
Żagle 1973 - 1981
Jerzy i ja byliśmy za obozowaniem.
Będzie to życie pierwotne,
niczym nie skrępowane,
takie jakieś patriarchalne!
Jerome Klapka Jerome
Trzech panów w łódce nie licząc psa
tłum. K. Piotrowski
Człowiek niejednokrotnie wzgardą darzy czasy, przez które brnie z wysiłkiem. Podłoże tego zjawiska może być wielorakie. Są tacy, którzy uważają współczesne im dni za nudne i tęsknią za nierzadko odległą historią bądź wpatrują w przyszłość, im bardziej nieodgadnioną, tym bardziej frapującą. Są też ludzie doświadczeni przez los. Im właśnie przypadło w udziale życie w ciekawych czasach, a te bywają niehumanitarne. Obydwie kategorie marzą jednak o tym samym, o miejscu na świecie, w którym odnajdą, czego im właśnie brak, i w którym będą swobodni i wolni. Nieliczni abnegaci wołają śmierci, by skróciła ich lament. Większość tworzy swoje edeny w psychice. Niektórzy starają się nadać swym marzeniom rzeczywistą szatę i pośród chaosu i rutyny świata tego wznoszą swoją życiową przystań. Może mieć ona wiele postaci. Może nią być dom, stolik w kawiarni lub spłachetek ziemi z ogródkiem warzywnym. Może pokład łodzi i poranny zapach trzcin.
30 marca 1973 roku rezygnację z funkcji prezesa WKW zgłosił Jerzy Kleyna. Objął ją tymczasowo Piotr Sutorowski. W marcu 1974 roku na zebraniu sprawozdawczo-wyborczym powierzono mu ją na stałe. Pełnił ją będzie przez cztery lata, przejawiając kilka ciekawych inicjatyw.
Na początku 1973 roku zlikwidowana została wypożyczalnia i baza noclegowa na przystani. Złożyło się na to kilka czynników. Domki kempingowe już w chwili przejęcia przez PTTK były zniszczone i pomimo konserwacji proces rozpadu postępował. Stacja Sanitarno-Epidemiologiczna miała zastrzeżenia do stanu instalacji sanitarnej. Na przystani znajdowała się murowana ubikacja na dwa oczka, prymitywna, gdyż postawiona nad dołem kloacznym bez odpływu i bieżącej wody. Kran z wodą był tylko jeden. Domków ponad dziesięć. Nadto baza była deficytowa. Turystów płynących Wisłą było na lekarstwo, wycieczek autobusowych nocowało może kilkanaście w ciągu roku. Względy propagandowe i prestiżowe domagały się kontynuowania przedsięwzięcia, ale przeważył rachunek ekonomiczny. Wypożyczalnia podobnie nie przynosiła zysku. Osoby częściej pływające miały własny sprzęt i należały do Klubu; przypadkowi klienci z miasta byli rzadkością. Domki zostały rozebrane (z wyjątkiem dwóch kupionych ongi w Stęszewie) i sprzedane za tzw. psi pieniądz, niezniszczony sprzęt z wypożyczalni przekazany do użytkowania Klubowi. W wyniku tej operacji w końcu roku w posiadaniu Klubu było 27 kajaków i 1 żaglówka Omega.
Latem przeprowadzono remont i powiększenie świetlicy. Przeważającą część prac wykonali Eugeniusz Łapiński, Kazimierz Dwórznik i Piotr Sutorowski. Tadeusz Łobodowski załatwił wybrakowane prefabrykowane schody betonowe. Ułożono je na skarpie z żywopłotem, oddzielającej teren, na którym stały hangar i świetlica, od pola namiotowego. Była to ostatnia większa inwestycja na terenie przystani aż do 1977 roku, kiedy to pokryto papą dachy szatni i świetlicy oraz wymalowano i powieszono szyld Klubu. W 1979 roku naprawiony został dach hangaru przez położenie nowej papy i powleczenie jej warstwą lepiku. Oprócz wymienionych w latach siedemdziesiątych prowadzono jedynie bieżące prace porządkowo-renowacyjne. Co roku koszona była łąka na płaszczyźnie dawniej zajmowanej przez pole namiotowe i przycinany żywopłot. Większość energii członków Klubu pochłaniała praca przy sprzęcie tudzież wypływy i wyjazdy.
35 strona
Co roku organizowane były kolejne zloty wodniaków. Od doświadczenia ze wzburzonym Zalewem w 1972 roku przeniesiono miejsce ich przeprowadzania. V Zlot Wodniaków odbył się na Wiśle na dolnym odcinku do Ciechocinka, VI miał formę spłynięcia w dół rzeki do Kirkowa i powrotu następnego dnia pod prąd na przystań.
Pływanie po Wiśle stało się swego rodzaju rutyną. Aby urozmaicić je nieco Piotr Sutorowski wpadł na pomysł, aby trasę zlotu w 1975 roku poprowadzić rzeką Zgłowiączką. Nikt jednak tej niedużej, acz swojskiej przecie, bo przez Włocławek płynącej rzeczki nie znał. Pomysłodawca podjął się dokonać jej opływu. Miał doświadczenie w rozpoznawaniu walką nieznanych szlaków. Dwa lata wcześniej zbadał prowadzący swe wody od niedalekiego Lipna, obfitujący w zawaliska Mień. W dniu otwarcia sezonu 4 maja na wykonanej przez siebie składanej jedynce wystartował skoro świt od mostu w Topólce. Wody po wiosennych roztopach było mnóstwo i rwała ostro. Drzewa, które normalnie przyglądają się odbiciu w wodzie jednej tylko swojej strony, podczas przyboru mogły podziwiać wszystkie swoje oblicza. Piotr został zniesiony na jedną z owych znienacka znajdujących się pośrodku nurtu olch, przyparty bokiem do pnia i wraz z kajakiem wywrócony. Ewakuował się na konar i zajął uwolnianiem zaklinowanego składaka, trzeszczącego i łamiącego się pod naporem nurtu. Po dramatycznej walce, której świadkiem były li tylko olchy i przybyłe z Afryki bociany, udało się go zepchnąć, niemniej nieźle był pogruchotany. Utrzymywał się jednak wciąż na wodzie i Piotr na otwarcie sezonu zdążył. Gdyby nie połamany kajak, byłby dwie godziny wcześniej. "Ta pierwsza Zgłowiączka - to był szalony spływ" - powie po latach.
Zlot przeprowadzono w połowie czerwca nie zrażając się przygodami Piotra. To też było pamiętne wydarzenie. Odcinek 50 kilometrów okazał się przy niskiej wodzie dość uciążliwy i choć rozłożono go na dwa etapy: krótszy w sobotę po południu i całodzienny w niedzielę, ostatnie załogi osiągnęły Włocławek grubo po zmroku.
Impreza zapadła głęboko w pamięć, ale na Zgłowiączce już jej nie powtórzono. W następnych latach organizowano ją na starej dobrej Wiśle. W 1976 roku wypłynięto na jeden dzień w okolice przystani, częścią zlotu były wyścigi kajakowe dwójek i jedynek, przodem i tyłem, oraz konkurs przeciągania liny. W 1977 roku Zlot odbył się na odcinku z Włocławka do Torunia. Biwaki urządzono niedaleko Azotów i w Złotorii. Zachował się regulamin tej imprezy. Można się z niego dowiedzieć, jakie były jej oficjalne cele (nieoficjalnego wszyscy się domyślają - było nim przyjemne spędzenie czasu w znanym i lubianym towarzystwie). Były nimi: uczczenie 70 rocznicy pierwszej masowej imprezy PTK - zbiorowej wycieczki zorganizowanej przez Aleksandra Janowskiego statkiem po nomen omen Wiśle z Warszawy do Puszczy Kampinoskiej oraz 60 rocznicy Wielkiej Socjalistycznej Rewolucji Październikowej. Ten drugi oczywiście z punktu widzenia otrzymania w tych trudnych czasach dotacji znacznie ważniejszy.
X Zlotu Wodniaków nie udało się przeprowadzić. W 1978 roku planowano zwiedzić podczas niego jezioro Gopło lub Głuszyńskie. Jego termin przesuwano kilkakrotnie, ale fatalna pogoda i co za tym idzie niewielka ilość chętnych sprawiły, że nie doszedł do skutku. O tym, że rzeczywiście aura nie sprzyjała, świadczy niewielka ilość zarejestrowanych wypływów na Wisłę - 450, w porównaniu do 876 w roku poprzednim. Z tego samego powodu zlot nie odbył się również w roku 1979. Liczba wypływów była jeszcze mniejsza - 383. Na zjawiska te wpływały też postępujące zanieczyszczenie wód Wisły oraz pogarszający się stan techniczny sprzętu. Komisja Rewizyjna wydała nawet zalecenie, aby dokonać kasacji posiadanych kajaków sklejkowych. W roku 1980 przeprowadzenia zlotu już nie zaplanowano.
36 strona
Tradycyjnie wiosną uczestniczono w spływie na Dunajcu. Wyjazdy organizowane były wspólnie z Kołem PTTK Azoty, które jako działające przy dużym, prężnym zakładzie posiadało autokar. Weryfikowano się jednak jako osobne drużyny. W 1973 roku WKW zajął w punktacji łącznej 14 lokatę na 76 zespołów, grupa z Azotów dopiero 61-szą. Wysokie miejsca zajęli członkowie Klubu w klasyfikacji indywidualnej. W kategorii K-2 (kajaki dwuosobowe sklejkowe) na 70 osad trzecie miejsce zajęli Zdzisław Drzewiecki i Marek Pietrzak, inni również byli wysoko.
Zainteresowaniem obdarzono obramowujące przeciwległy kraniec Polski wody Bałtyku. W czerwcu 1975 roku trzyosobowy zespół z WKW: Eugeniusz Łapiński, Piotr Sutorowski i Kazimierz Dwórznik wziął udział w spływie wzdłuż wybrzeży Wyspy Wolin. Była to bardzo udana impreza, pomimo tego, że bosmanat w Dziwnowie nie zezwolił uczestnikom spływu wypłynąć na morze. Włocławianie osobiście interweniowali w tej sprawie. Nie powiodło się. Ale od czego są własne plecy... Piotr wziął kajak na ramię, powędrował z nim na plażę, wskoczył do niego i za trzecim razem pokonał przybój.
Pływanie po morzu odbyło się oficjalnie po raz pierwszy cztery lata później na Zatoce Puckiej. Wyjazd ten zaczął się niefortunnie. Grupa włocławska dotarła do Jastarni w nocy i spotkany autochton nie potrafił wskazać, gdzie jest biwak spływu. Zdziwił się, że jest tu w ogóle jakiś spływ. Kajakami po morzu? Włocławianie rozłożyli się w samochodach na ile się dało i dotrwali do ranka. Wtedy okazało się, że nocowali kilka metrów od bramy campingu goszczącego spływowiczów. Ze spływu zapamiętano zwłaszcza przekraczanie Zatoki Puckiej przy wysokiej fali. Cieniutka była kreska wieży puckiego kościoła, gdy patrzyło się na nią na początku tego odcinka... Załoga wojskowego kutra zbierała niektóre osłabłe załogi wyciągając je wraz z kajakami z wody na pokład. Włocławiaków to nie dotyczyło.
Latem urządzano kolejne rodzinne spływy. Od 1973 roku trwały one tylko po dwa tygodnie; drzewiej zdarzały się dłuższe. Od 1975 roku oprócz łodzi i kajaków sklejkowych pojawiły się na nich składaki. Kupiono wtedy dwa: jeden z dotacji Oddziału, drugi z funduszy Klubu. Były to udane konstrukcyjnie jednostki typu Neptun, stabilne dzięki wypornościowym komorom na burtach i solidne. Dalsze cztery kajaki Oddział zakupił w dwóch partiach do początku 1977 roku i przekazał do użytku Klubu. Ostatnie z nich miały pewien mankament. Jakiś socjalistyczny racjonalizator wykoncypował, żeby zamiast z gumy komory wypornościowe zrobić z grubej folii. Życie szybko zweryfikowało ten pomysł. Komory nie wytrzymały nawet jednego sezonu. Klub wystąpił do Spółdzielni Pracy w Białymstoku o sklejenie nowych, ale z braku gumy starania te nie zakończyły się pomyślnie. Po wielu "podchodach" zakupiono ten deficytowy w dobie załamania gospodarczego, które nastąpiło w końcowym okresie rządów Gierka, towar w "Stomilu" w Grudziądzu i klubowicze przystąpili do samodzielnego wykonania nowych komór. Nie było to łatwe, bowiem miały one po pięć metrów długości - przez co zajmowały znaczną część mieszkania, niewielką średnicę i boki łączyć trzeba było od wewnątrz. Metodą prób i błędów poklejono je wczesną wiosną 1979 roku.
Pojawienie się składaków oraz starzenie się łodzi spowodowało, że na klubowych spływach ponownie zaczęły przeważać kajaki. Po raz przedostatni większą jednostką na spływ klubowy w 1980 roku popłynął Zygmunt Rączkowski; wraz z synem Adamem i psem płynął Makiem. Pies na tym spływie dostarczył najwięcej emocji. Zatruł się, zaszył w krzakach i najwyraźniej miał zamiar zdychać. Odratowała go pełna poświęcenia akcja ratunkowa właściciela, który z wyspy na jeziorze Białym wyruszył na poszukiwania weterynarza i z jego pomocą psinę uleczył. Ostatnią większą łodzią była w 1981 roku zaopatrzona w silniczek krypa Cezarego Fijałkowskiego.
37 strona
Na letnim spływie 1977 roku rozpoczęły kajakowanie dwie osoby: Barbara Krajewska i jej czteroipółroczny synek Tomaszek. Był on już wprawdzie uczestnikiem Zlotu Wodniaków rok wcześniej, otrzymał nagrodę dla najmłodszego uczestnika, ale trudno tę jednodniową imprezę w pobliżu domu traktować w kategoriach prawdziwego kajakowania. Oboje zabrał ze sobą Lech Wojciech Krajewski, używający na co dzień drugiego ze swych imion, który od czasu swego debiutu na Popradzie zdążył skończyć studia prawnicze, spłodzić syna i się ożenić. Rozkoszny chłopaczek miewał w czasie pobytu na pokładzie często odmienne zdanie od taty na temat konieczności siedzenia bez ruchu pod fartuchem - a lato było deszczowe tego roku... - ale tata potrafił mu wyperswadować swoje racje przy pomocy wiosła.
Barbarze Krajewskiej powierzono obowiązki kronikarza spływowego. Wierzono, że zaginiona w tajemniczych okolicznościach klubowa kronika odnajdzie się. Prowadzono ją od początku lat sześćdziesiątych i sprawa jej zniknięcia jest największą niewiadomą w historii Klubu. A była podobno pięknie zdobiona barwnymi rysunkami obrazującymi plenery wypraw wodniackich, wykonanymi przez Gienia Łapińskiego. Dlatego Barbara Krajewska sporządziła jedynie przyczynek do niej.
Możemy w nim przeczytać o niedostępnych brzegach Obry, rozkosznych dla ucha koncertach żab, a także pełnych grozy chwilach, "gdy o świcie z namiotu kol. Oli (Tarnawskiej - przyp. aut.) rozległ się pełen przerażenia krzyk: Dziki zwierz! i słychać było szamotaninę. Cała brzydsza połowa spływu uzbroiwszy się w co popadło (noże, drewniane kije, tasak, siekierkę) otoczyła namiot Oli i..." okazało się, że "dziki zwierz" to cień rzucany przez siatkę z pomidorami kołyszącą się swobodnie pod tropikiem.
"Straty materialne poniósł kol. Czarek (Fijałkowski - przyp. aut.), który utopił radio w niegłębokiej lecz mulistej Obrze. Na nic zdało się nurkowanie kol. Wojtka. Radio utknęło w mulistym dnie i gra tam do dziś."
Przyczynek do kroniki z następnego spływu sporządził wprawiający się w pisanie mały Tomaszek. Już wówczas miewał chwile kronikarskiej pasji w tych rzadkich momentach, gdy nie nazywał się Winnetou, nie strzelał z łuku i nie mieszkał w tipi. Zapisał o gradzie w Piszu, który podziurawił parasole oraz o tym, jak poparzył sobie rękę na biwaku nad Białoławkami, "niezamierzonym, ale wręcz koniecznym, gdyż fala na Śniardwach nie pozwalała przebyć bez wypadku największego jeziora Polski". Odnotował też, że na jeziorze Tyrkło "wujek Genek kichnął i szczęka, sztuczna szczęka wyleciała mu za burtę" oraz, że na wycieczce na jeziora Ublik "przepłynęliśmy pod ziemią" - czyli długim murowanym przepustem pod szosą.
Spływ roku 1979 odbył się na trasie częściowo eksperymentalnej - do jez. Szeląg wędrowano niewielką rzeczką Taborką. Ilość przeszkód w postaci zwalonych kłód zdecydowanie przewyższała przyjemność czerpaną z płynięcia. Szeląg zapisał się na trwale w historii muzycznej Klubu. W czasie deszczu na jeziorze schronienie znaleziono w barakowozie pełnym potłuczonego szkła; z radia zabrzmiała jak najbardziej na czasie piosenka grupy Pod Budą "Kap, kap, płyną łzy...", chętnie później śpiewana. W czasie biwaku atmosfera przy ognisku była tak miła, że doczekano chwili, gdy świt zaróżowił niebo nad milczącą ścianą boru. Basia Krajewska i Hania Ritter tak przejęły się jego pięknem, że odśpiewały "Po nocnej rosie". Może nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie natychmiastowy przyjazd milicji wodnej, która poszukiwała tych, które ośmieliły się zakłócić ciszę nocną.
Krutynia 1980 roku zapisała się w pamięci uczestników paskudną pogodą, wysoką falą na jeziorze Mokrym i deszczową przenoską w Krutyńskim Piecku, gdzie dla kurażu wódką pokrzepione zostały także stojące w rządku pod daszkiem przy młynie zmoczone dzieci, z których najmłodsze miało zaledwie cztery latka. Trasę skrócono i skończono spływ w Ukcie zamiast w Kamieniu. Niektórzy nawet wcześniej wybyli do domu.
Wędrówki letnie stały się w końcu lat siedemdziesiątych jedynymi spływami organizowanymi przez WKW, jeśli nie liczyć wyjazdów na kępę. Złożyło się na to kilka czynników: duża ilość małych dzieci, wybitnie deszczowe lata, wzrost zainteresowania żeglarstwem kosztem kajakarstwa wśród członków Klubu oraz trudności aprowizacyjne.
38 strona
W końcu dekady wyjeżdżając z Włocławka trzeba było zabrać ze sobą komplet wyżywienia na cały czas trwania spływu. Przygotowywano go w domu, peklując mięso, zdobyte częstokroć na czarnym rynku, zaopatrując w niemal niedostępne puszki. Gdy zapakowano to wszystko do kajaka, swoją masą przypominał on okręt pancerny. Żartobliwie zwało się takie wyładowane po burty jednostki "krążownikami" albo "potiomkinami". Ważną funkcję na spływach odgrywał najmniejszy uczestnik. Zapasy wrzucano bowiem w skrajniki rufy i dziobu, za tzw. "ostatnie żebro" i tylko osoba niepozorna mogła po nie zanurkować i je stamtąd wyciągnąć.
W sklepach częstokroć oprócz octu i ekspedientki nie było nic. W 1981 roku trudno było kupić nawet chleb. W Miłomłynie po długotrwałym oczekiwaniu zamiast niego wóz zaopatrzeniowy przywiózł z piekarni ciasto kukurydziane. Początkowo smakowało. Jedzono je na śniadania i kolacje, a także jako przysmak do kawy, którą tradycyjnie pijano wspólnie w godzinie podwieczorku. Po krótkim czasie nawet łabędzie nie mogły na to ciasto patrzeć. W miłomłyńskiej restauracji jedynym produktem spożywczym w sprzedaży była niesłodzona oranżada. Wyjazdy w takich warunkach wymagały poprzedzenia ich wielotygodniowymi przygotowaniami.
Jak wspomniano wyżej jedną z przyczyn osłabienia aktywności kajakowej był rozwój klubowego żeglarstwa. Datuje się on od otrzymania przez Klub Omegi; wcześniej używano wprawdzie żagli, ale na kajakach albo niedużych łódkach podczas klubowych spływów.
Podczas dyskusji w lutym 1972 roku nad powstającą sekcją żeglarską rozważano m. in. w celu uaktywnienia przyłączenie jej do innego, już istniejącego klubu żeglarskiego ewentualnie zagospodarowanie na jej potrzeby terenu nad Zalewem. Ani do jednego, ani do drugiego nie doszło, niemniej sekcja rozwijała się pomyślnie dzięki współpracy z powstającymi nad Zalewem ośrodkami różnych zakładów pracy, zwłaszcza ośrodkiem włocławskich Azotów w Zarzeczewie. Oprócz łodzi klubowej pływano na jednostkach wykonanych samodzielnie. Budowano je amatorsko na terenie przystani, przy czym jakość i tempo ich wykonywania zależały od posiadanych umiejętności, czasu i co najważniejsze - chęci. Posiadały one napęd głównie żaglowy, ale zdarzały się też łodzie wyłącznie motorowe, np. "Janina" Romana Kamińskiego. W zimie przechowywano je w hangarze, wiosną składowano na zewnątrz na terenie stanicy; często po zwodowaniu przedostawano się na Zalew i tam stacjonowano na kei jednego z ośrodków. W 1978 roku baza sprzętowa powiększyła się o zakupione z dotacji Oddziału 4 łodzie żaglowe typu Mak. W tym samym roku Kazimierz Dwórznik i Ryszard Charaszkiewicz rozpoczęli pracę nad najdostojniejszym ze statków kujawskiej floty owych lat. Otrzymał on nazwę od początkowych liter imion obu panów: "Karys".
Kaziu Dwórznik był z zamiłowania modelarzem i pierwszy kontakt z wodą nawiązał dzięki wykonanej przez siebie makiecie łódki. W 1967 roku w wieku dwudziestu trzech lat dzięki znajomości z Piotrem Sutorowskim, swoim kolegą z dzieciństwa, trafił do Klubu. Zbudowanym własnoręcznie kajakiem wyruszył po raz pierwszy na Wisłę na tradycyjny wypad sobotnio-niedzielny na kępę. W kolejnych latach zajmował się zarówno wiosłowaniem po Krutyni, Pisie, Narwi, Dunajcu, Zalewie Szczecińskim i Bałtyku, jak i pływaniem na żaglu zbudowaną przez siebie łódką. Od zwodowania "Karysa" jego zainteresowania przesuną się już zdecydowanie ku białym płótnom, co wkrótce poskutkuje rozwodem z Klubem na kilkanaście lat.
39 strona
Kazik budując kolejne coraz to większe jednostki dojrzewał do tego, by zbudować coś naprawdę dużego, pozostawało pytanie, jak i co. Kiedy dowiedział się, że w Górkach Zachodnich na brzegu leży nikomu niepotrzebna stara szalupa okrętowa, wraz z kolegą Charaszkiewiczem postanowili ją kupić. Pojechali po nią we czterech. Leżała 50 metrów od wody, tak bardzo była już niepotrzebna. Podkładali pod jej drewniany kadłub bale, ciągnęli na linach po piachu. Ciężko było, szybko zapomnieli o wieczornym opijaniu udanej transakcji. "Na kaca najlepsza jest praca". Kolejnym zadaniem było doprowadzenie szalupy do Przegaliny. Dopłynęli tam za napęd mając jedynie mały kajakowy silniczek. Przez trzy minuty od uruchomienia "tümlerka" łódź stała, a dopiero potem powoli ruszała. W śluzie Przegalinie po dwóch dobach złapali stopa. Kapitan pchacza płynącego w górę Wisły zgodził się zaholować przyszłego "Karysa" do Włocławka. Kaziu w oparciu o locję szlaku wodnego wyliczył, że powinien dotrzeć tam o jedenastej w nocy. Czekali na przystani; po kwadransie ujrzeli zbliżające się rzeką światła. To był on.
"Karys" został wyremontowany jako dwumasztowa brygantyna o ośmiu żaglach, w tym dwóch rejowych, z całą romantyczną plątaniną want i złoconymi barierkami na pokładzie. Na jego pokładzie jego twórca i kapitan wraz z innymi żeglarzami i motorowodniakami z Klubu , m. in. bratem Czesławem i Romanem Kamińskim dopłynął na XXI Zlot Turystów na Kujawach do Nieszawy, wzbudzając nieskrywane zaciekawienie u wszystkich dzieci.
Żeglarze klubowi brali udział w wielu różnych organizowanych wtedy imprezach cyklicznych, m.in. regatach "O Błękitną Wstęgę Zalewu" od 1975 roku. W 1976 roku dotarli Wisłą na Międzynarodowy Zlot Turystów w Ryni nad Zalewem Zegrzyńskim, w 1974 roku uczestniczyli w rejsie po morzu. Byli również organizatorami różnych imprez, zarówno klubowych wycieczek dwudniowych, dłuższych rejsów, np. w 1976 roku z Rucianego do Włocławka, wczasów pod żaglami (w Wistce Szlacheckiej w 1977 roku pod kierownictwem Kazimierza Dwórznika), jak i imprez o zasięgu ponadklubowym. Do tych ostatnich zaliczyć można regaty na jeziorze Czarnym z okazji Centralnych Obchodów Dni Turystyki we wrześniu 1978 roku oraz regaty "O Puchar Prezesa Oddziału Kujawskiego PTTK" w ramach XX Zlotu Turystów na Kujawach w Zarzeczewie w 1979 roku, które prowadził Kazimierz Dwórznik.
Ilość indywidualnych jednodniowych wypływów żeglarskich jest niemożliwa do precyzyjnego oszacowania. Wiele z nich było nierejestrowanych, ponieważ odbywały się z bazy w Zarzeczewie i często na prywatnych łódkach. Pewien pogląd na tę wielkość dają zachowane dane z 1975 roku, odnoszące się do jednostek klubowych. Odnotowano wówczas 42 wypływy na Omedze i 10 na P 7 BIS, co w odniesieniu do jednostki jest wielkością znaczną. Użytkowana w tak intensywny sposób Omega ulegała szybkiemu zużyciu i wymagała coraz częstszych remontów. W 1975 roku wymienione zostało poszycie jej pokładu. Z tego powodu uzasadniona była jej wymiana. Po wielu staraniach jesienią 1981 roku zakupiono z dotacji Oddziału nowy, poliestrowy kadłub w Ostródzie; na kupno takielunku nie starczyło pieniędzy.
17 stycznia 1981 roku sekcja żeglarska WKW została zgłoszona do Włocławskiego Okręgowego Związku Żeglarskiego. Składała się z dziesięciu sterników jachtowych, trzech sterników motorowodnych i kilku osób bez uprawnień.
W 1981 roku przez teren województwa włocławskiego przebiegała trasa Centralnego Spływu Kajakowego PTTK im. Lesława Dobruckiego "Spotkania nad Wisłą". Włocławski Klub Wodniaków przygotował bazę namiotową na terenie przystani, zaś Piotr Sutorowski pilotował spływowy peleton od granicy województwa.
Na względnie stałym poziomie ponad 50 osób utrzymywała się liczebność członków Klubu. Zaobserwować można w tym okresie tendencję, że więcej osób opłacało składkę klubową niż składkę organizacyjną PTTK. Zjawisko to występowało już w 1973 roku a swoje apogeum osiągnęło w roku 1976, kiedy to na dzień 8 listopada składkę klubową miały opłaconą 54 osoby, zaś PTTK tylko 24; dalsze 22 zalegało ze składką PTTK za jeden rok, a 16 za dłużej. Oceniono wówczas, że aktywnych członków jest 62, natomiast pozostałych 91 figurujących w kartotece to tzw. "martwe dusze". Opłakany stan opłacania składki PTTK ówczesny skarbnik Irena Pietruszczak składała na karb przejęcia przez Oddział jej inkasowania. Członkowie Klubu czuli się związani z Klubem; więź z organizacją macierzystą niemalże nie była postrzegana. Stan ten uległ poprawie w roku 1979 po przywróceniu pobierania składki PTTK wraz ze składką klubową; tę pierwszą opłaciło 60 osób, tę drugą 40. Składkę klubową podwyższono wtedy do 5 zł miesięcznie (ulgowa)i 10 zł (normalna). W sytuacji, gdy kilku członków rodziny było członkami Klubu, składkę w wysokości 10 zł obowiązany był opłacać tylko jeden z nich. W 1981 roku w sekcji kajakowej zrzeszonych było 42 członków, a w żeglarskiej 15.
40 strona
Na początku lat osiemdziesiątych przeprowadzono remonty obiektów przystani - hangaru i domków kempingowych. W jednym z nich, tzw. szatni znajdował się szereg szafek zamkniętych na kłódki, które były użytkowane dawniej przez osoby nie będące już od lat członkami WKW. Dyskutowano nad ich dalszym losem, ale że nikomu nie były potrzebne, pozostawiono status quo.
W 1981 roku postawiono na dolnym tarasie przystani zadaszenie nad placem do remontu i budowy łodzi żaglowych, tzw. wiatę. Urzeczywistniono w ten sposób projekt istniejący już od dziesięciu lat. Prace te wykonane zostały społecznie przez członków Klubu, którzy w 1978 roku usankcjonowali należący dotąd do dobrego tonu zwyczaj i nałożyli na siebie obowiązek odpracowania 5 godzin na rzecz Klubu rocznie.
Przystanią zawiadywał od 1979 roku Franciszek Marciniak. Poprzedni przystaniowy z uwagi na podeszły wiek niedomagał; początkowo dyżury na przystani w związku z tym pełnili członkowie Zarządu, a gdy stało się oczywiste, że nie wróci do zdrowia, zatrudniono byłego ogrodnika Marciniaka. Jego osoba wkrótce wzbudziła zastrzeżenia wśród członków Klubu. Zarzucano mu, że nie dba o porządek, wprowadza bałagan i postępowaniem swym zniechęca członków Klubu do przychodzenia i pracy na przystani. Pod jego nadzorem znajdowało się w 1980 roku 18 sklejkowych kajaków, 7 składanych, 3 z laminatu (zakupione w końcu 1979 roku), 1 Omega, 4 Maki oraz osprzęt do tych łódek, wiosła i narzędzia. Oprócz tego na terenie przystani składowanych było 21 innych jednostek: prywatnych, szkolnych LMK oraz Sekcji Kajakarstwa Regatowego, która została utworzona na bazie SKKT "Jantar" przez Wojewódzką Federację Sportu jesienią 1976 roku.
Żywot tej ostatniej był efemeryczny. Kierował nią Tadeusz Tyszkowski, bazę stanowiła przystań Włocławskiego Klubu Wodniaków, zaś członków szkolili społecznie m. in. na zgrupowaniach w Wymyślinie Wiesław Drzewiecki, Eugeniusz Łapiński i Kazimierz Dwórznik. W zamian za tę pomoc członkowie WKW mogli korzystać ze sprzętu Sekcji. Trwało to do likwidacji Sekcji w 1981 roku, związanej z wyprowadzeniem się Tadeusza Tyszkowskiego do Warszawy. Z jego wyjazdem Włocławek utracił jednego z najzagorzalszych wodniaków, jedynego aż do lat 90-tych przodownika stopnia I, jednego z nielicznych w Polsce posiadaczy brązowej odznaki ICF, przyznanej mu 1 grudnia 1974, kilkukrotnego zdobywcę Dużej Złotej Turystycznej Odznaki Kajakowej. Prowadzenie SKKT "Jantar" przejął odtąd Wiesław Drzewiecki.
Sprzęt wyczynowy został z terenu przystani częściowo zabrany, pozostały wywieziono później, a na rzecz Klubu przekazana została nieodpłatnie przyczepa do przewozu kajaków wyczynowych. Była ona odtąd wdzięczną dostarczycielką zabawy dzieciom. Huśtała się wspaniale na swej jednej osi, zaś na mnogich prętach można było ćwiczyć wymyki i wyczyniać inne akrobacje. Z punktu widzenia Klubu nie zastąpiła sprzedanej w 1976 roku starej przyczepy. Była przystosowana do przewozu o wiele dłuższych i węższych od turystycznych kajaków. Sprzedano ją więc Klubowi Sportowemu "Astoria" w Bydgoszczy w 1985 roku.
Nowym zjawiskiem w życiu Klubu były wieczory slajdów, organizowane w martwym sezonie. Zaczęto je organizować od 1976 roku, urozmaicano też nimi listopadowe spotkania spływowiczów, na których ustalane były trasy przyszłorocznych wędrówek. Przezrocza podczas klubowych wyjazdów robili Kazimierz Dwórznik i Eugeniusz Łapiński. Ten drugi oprócz prezentowania ich gawiedzi wykorzystywał je jako wzorzec do obrazów, które malował w domowym zaciszu w wolnych chwilach. Woda odgrywała na nich niepoślednią rolę. Obrazy te ozdobiły z biegiem lat wnętrze niejednego zaprzyjaźnionego domu. Krwista czerwień zachodu i cienie żagli za łamiącą się falą były przypomnieniem minionego lata i zarazem wołaniem tego jeszcze niewyklutego, które nosiło się pod sercem przez chłodne i deszczowe marcowe dni.
41 strona
Prymulką zwiastującą jego nadejście były otwarcia sezonu, odbywające się tradycyjnie na początku maja, najczęściej w drugą niedzielę miesiąca. Kończyło je często ognisko z wesołymi śpiewami i pieczeniem kiełbasek. W 1978 roku spalono w nim przez przypadek aktówkę obecnego na otwarciu prezesa Oddziału Kujawskiego Mieczysława Rojewskiego. Gorąca atmosfera uległa ostudzeniu; skruszeni członkowie Klubu po paru dniach kupili prezesowi nową teczkę. A propos prezesa - od lutego 1978 roku funkcję tę pełnił w Klubie dokooptowany do Zarządu Lech Wojciech Krajewski. Ten tymczasowy z założenia stan okazał się niezwykle trwały. Wojciech Krajewski pełnił tę funkcję - z przerwą na krótkotrwałe prezesowanie Kazia Dwórznika - do 1996 roku. Wspomagały go w tym kolejne liczne zarządy, jednak jak już w 1980 roku zauważył na jednym z zebrań Jerzy Kleyna, zaangażowanie przejawiali tylko niektórzy ich członkowie.
Początek lat osiemdziesiątych był w Klubie okresem dominacji turystyki żeglarskiej nad kajakową, zaś w życiu kraju okresem rozbudzonych nadziei. Nadzieje Polaków brutalnie przerwał stan wojenny. Nie przerwał on działalności Klubu. Jego wprowadzenie jest wręcz momentem, od którego datuje się jego żywiołowy rozwój. Zwłaszcza turystyka kajakowa miała się rozwinąć w sposób dotąd nienotowany, przełamując zastój, który charakteryzował ją na przełomie dekad.