Na dalekie wody 1963 - 1972
Zbudzono nas, przywołano do rzeczywistości.
Nie zostaniemy tu przecież do rana,
a i orkiestra przestanie kiedyś grać.
W życiu wszystko się kończy,
a najprędzej piękno
Wacław Korabiewicz - Żaglem do jogów
Dzieciństwo jest tym szczęśliwym okresem w życiu człowieka, gdy nie boi się przygód, lecz poszukuje ich. Większość ludzi po osiągnięciu dojrzałości bez żalu rozstaje się z tymi marzeniami, odkładając je do szuflady nieszkodliwych wspomnień. Istnieją jednak tacy, którzy zapamiętali prerię, samotne białe żagle, zielone wzgórza Afryki, światło Gwiazdy Polarnej i nie zamierzają z nich rezygnować.
Obecnie nie ma badawczych, pionierskich wypraw, na których mogliby zaspokoić niespokojne dusze. Od chwili dokonania ostatniego odkrycia, odbycia ostatniej zakończonej wymiernym zyskiem dla ludzkości ekspedycji nie poniechali jednak działalności. Wędrują wciąż, tyle że sztuka dla sztuki, poszukując przygód, a jeśli będzie ich zbyt mało, tworząc je. Ich natura domaga się rzeczywistości podanej w możliwie skondensowanej formie, obfitującej w przeżycia.
Na lądzie tego typu aktywność datuje się od roku, w którym Kolumb osiągnął wybrzeża Antyli. Mustrował jeszcze marynarzy na wyprawę, gdy Antoine de Ville 1 lipca 1492 roku wspiął się na górę Aiguille, zapoczątkowując w ten sposób zjawisko nazywane obecnie alpinizmem.
Na wodzie podwaliny pod kajakarstwo położył dopiero w 1864 roku John Mac Gregor, budując pierwszy kajak turystyczny. Niemniej uczynił to w tym samym celu - aby dostarczyć sobie wrażeń. A w czymże można to zrobić lepiej od takiej niekonwencjonalnej łódki?
Przygoda definicji ma pewnie tyle, ilu ludzi marzących o niej. Nie jest to zbyt istotne, ważne jest samo funkcjonowanie takiego pojęcia. Dla niektórych prawdziwą przygodą będzie w czasach obecnych dopiero wyprawa w kosmos, innym wystarczy spływ zarośniętą, krętą rzeczką. Każdy w tym zakresie ma rację.
Zbiorowe klubowe wyruszenie na jej spotkanie nastąpiło w roku 1963. W czerwcu w tzw. okresie Bożego Ciała dwie ekipy wyruszyły na nieznane dotąd trasy: do Nowego Targu i nad jezioro Mochel.
Po raz pierwszy zorganizowana grupa włocławska wzięła udział w Międzynarodowym Spływie Kajakowym na Dunajcu. Zamiar taki pojawił się już w 1957 roku. Wystąpiono nawet do Zarządu Okręgu o zapewnienie odpowiedniego "taboru", to jest kajaków składanych, uważanych za idealny sprzęt na wody górskie. Okręg odpisał, że takowych nie posiada, podobnie jak jakichkolwiek innych kajaków. Oburzony roszczeniową postawą włocławiaków przypomniał im, że "aktywiści płyną na własnym sprzęcie". Podzielał istniejący do dziś pogląd uznający za prawdziwych wodniaków tylko tych, którzy pływają na samodzielnie wykonanych łodziach. Pierwsza inicjatywa spaliła na panewce.
Sześć lat później składaków w dalszym ciągu nie posiadano, były to wszak kajaki drogie, elitarne. Wszyscy zaczynali od klepki lub sklejki. Chęci przemogły jednak obawy, zabrano poczciwe dykciaki i wyruszono. Włocławskie preludium w gronie 134 zespołów wypadło nieźle. Osada Tadeusz Tyszkowski - Wiesław Drzewiecki zajęła 14 miejsce w punktacji generalnej spływu. Witold Pomianowski i Henryk Wawrzyniak żadnej liczącej się lokaty nie zajęli, natomiast napatrzyli się na przeraźliwą biel skał i głuchą zieleń pienińskiego boru, ulegli dzikiemu urokowi rzeki i postanowili na nią wrócić, podobnie jak komilitoni.
24 strona
Druga grupa, składająca się z sześciu osób, dorosłych Jerzego Grzeczkowskiego, Jerzego Kleyna i Romana Brejera oraz uczniów spod ręki Tyszkowskiego, m. in. Wojtka Krajewskiego i Stefana Rojewskiego, skorzystała z zaproszenia Bydgoskiego Klubu Kajakowców i pojechała na dopływ Brdy, Kamionkę. Komandorem spływu był Jerzy Korek, hasłem przewodnim - "Szukajmy nowych szlaków kajakowych".
Rzeczywiście szlak był dziewiczy. "Płynęliśmy nim jako pierwsi, takie wrażenie" - można przeczytać w zachowanym sprawozdaniu, sporządzonym najprawdopodobniej przez Grzeczkowskiego. Niewielka rzeczka obfitowała w przeszkody. Przenoszono kajaki wraz z bagażem przy dwóch młynach, przeciągano je na kamienistych odcinkach z płytką wodą, omijano liczne głazy i na różne sposoby pokonywano leżące w korycie kłody. "Trasa ta ma duże walory treningowe, gdyż wymaga szybkiego refleksu i szybkiej decyzji, by nie wywalić się z bagażem do wody i aby nie uszkodzić kajaka przez przedziurawienie dna" - czytamy. "Zaletą (jej) jest wyrabianie koleżeństwa u snobistycznych obsad, gdyż na tej trasie zespoły przekonują się, że znacznie prędzej i łatwiej pokonywują przeszkody, gdy wszyscy pomagają sobie (...).
Pokonywanie trudności i przeszkód (...) oraz obozowiska z ogniskami (...) przyczyniały się do szybkiego zżycia się osad oraz wodniackiego, wspaniałego samopoczucia i humoru. Mała refleksja z tego spływu - towarzystwo było mieszane - i starsi i młodzież - nastrój swobodny ale sportowy i bez chuligańskich wybryków." Pobrzmiewa w tym dokumencie echo ówczesnej propagandy, zgodnie z którą sporty wodne miały wychowywać i wdrażać do kolektywnego, acz nie pozbawionego elementu współzawodnictwa, działania.
Kamionka była pierwszym pozawiślanym spływem Jerzego Kleyna, pełnego fantazji i dowcipu czarnowłosego trzydziestotrzylatka. Urodził się w Grudziądzu, stosując się do nakazu pracy w latach pięćdziesiątych wylądował w Chorzowie, skąd w 1958 roku sprowadził wraz z żoną włocławianką do jej rodzinnego miasta. Oboje znaleźli pracę w Stacji Sanitarno - Epidemiologicznej, w której pracowała Danuta Wawrzyniak. Dzięki znajomości z nią i jej mężem Jerzy i Wiesława Kleyna zostali wciągnięci w orbitę wpływów kajaka.
Sezon rozpoczęty został z rozmachem, ale lato upłynęło podobnie do poprzednich. "Jantar" przemierzył kolejne szlaki, urządzono kilka wycieczek na Wiśle, wysłano delegata na wędrowne wczasy na Suwalszczyznę. Niezmordowana para nauczycieli wyruszyła na swoją najdłuższą wędrówkę - z Włocławka na jezioro Wigry i z powrotem. Czarna Hańcza zapadła głęboko w ich serca. Trasa liczyła sobie ponad 1230 km, jej pokonanie zajęło 44 dni. Był to niezły wyczyn, choćby z uwagi na fakt, że przez niemal połowę dystansu trzeba było zmagać się z przeciwnym prądem. Wspomaganie pewne stanowił silniczek, ale głównym napędem kajaka typu P 7, którym się poruszali, był żagiel. Jednostka to była specyficzna, bowiem można było ją wyposażyć nawet w wiosła na dulkach. Zbudował ją pan Eugeniusz według planów "Miecia" Plucińskiego. Wyprawa, podobnie jak i inne, traktowana była przez jej uczestników jako relaks. Oprócz tego, że skradziono im w Ostrołęce pychówkę, w ponadprzeciętne zdarzenia nie obfitowała. No, może oprócz burzy, którą przeżyli biwakując niedaleko wioski na zakolu rzeki. Pioruny waliły przez bite jedenaście godzin, pobliski dąb połupany został na szczapy. Pan Eugeniusz sprokurował piorunochron z metalowego masztu. Dobrze było wierzyć, że uchroni od zabłąkanego uderzenia. W oknach sąsiednich gospodarstw pojawiły się święte obrazki, lecz na wszelki wypadek szykowano też ewentualną ewakuację. Bydło i konie wypędzone spod słomianych strzech stodół kłębiły się na majdanie, rycząc i rżąc. Od ich trwożliwej szamotaniny trzęsła się ziemia.
25 strona
Kolejny sezon rozpoczął się od wybrania na kierownika Klubu Jerzego Grzeczkowskiego. Jest to o tyle godne wzmianki, że dotąd władze Sekcji lub Klubu pochodziły z nominacji Zarządu Oddziału. Ostatnim takim "zamianowanym" kierownikiem był Władysław Suski, który funkcji niemalże nie sprawował z powodu zbytniego zaangażowania w pracę zawodową. Zastępował go Henryk Wawrzyniak, od czerwca 1963 roku sekretarz Zarządu Oddziału. Samodzielne wybranie kierownika akcentowało pewną niezależność i odrębność Klubu w ramach Oddziału.
W końcu maja dużą grupą - 11 zawodników i 12 osób towarzyszących - wyruszono zgodnie z daną sobie obietnicą na Dunajec. Ten największy w kraju spływ miał charakter quasi - sportowy, co podkreślali sami organizatorzy przez np. umieszczenie XXII MSKnD wśród imprez Spartakiady 1000 - lecia. Zresztą jego genezą był Międzynarodowy Wyścig Górski o Mistrzostwo Polski. O zwolnienia z pracy występowano w trybie Zarządzenia Prezesa Rady Ministrów w sprawach urlopowania działaczy i sportowców z 1954 roku, powołując jakby poszczególne osoby do reprezentacji miasta. Pomimo to nie zawsze urlopy otrzymywano.
Wśród osób towarzyszących był Jerzy Teodorowicz, artysta malarz. Od kilku lat opiekował się on jednym z kajaków będących własnością Sekcji. Ostatniej zimy namalował na płycie pilśniowej o wymiarach 2 na 1,2 m obraz. Przedstawiał on bieg Wisły od wież wieńczących płockie wzgórze zamkowe do czerwonych murów Torunia, starorzecza wśród pochylonych wiklin, ruiny zamków, senną Nieszawę i spacerowiczów u stóp ciechocińskich tężni. Centralną część obrazu zajmował Włocławek: Celuloza i usadowiona pod iglicami katedry przystań. W rogu do żółtawej plaży wiślanej dobiły kajaki. Narastał rejwach obozowiska, na soczystej łączce brunatniły się poły namiotów, wznosiły skrzyżowane sztyce wioseł. Obraz wylądował na ścianie kempingowego domku, a jego twórca w autobusie wiozącym ekipę włocławską do Nowego Targu.
Pojazd ten stanowił własność włocławskiego PTTK i był nie pierwszej młodości. Podczas podróży w Kielcach rozsypał się dokumentnie. Sądzili, że nie dojadą. "On się już tylko na latrynę obozową nadaje" - zażartował ktoś wisielczo. Wiara podchwyciła ochoczo ten pomysł i pomimo szczęśliwego - po 24 godzinach, ukończenia podróży autobus pozostał "latrynką".
Sam spływ przebiegał typowo. Ci, co jeszcze Dunajca nie widzieli, zostali podbici jego urodą. Osoby towarzyszące "wzięły na siebie trud troskliwej opieki nad zawodnikami - napisano pompatycznie w sprawozdaniu - a na trasie II etapu płynąc tratwami góralskimi dzielnie sekundowały włocławskim wyczynowcom." Dopingowano ich również na innych etapach, podjeżdżając "latrynką" na trudniejsze miejsca, zauważalne z daleka dzięki gromadzącym się przy nich widzom. Starali się oni aranżować dla siebie rozrywkę również w sposób sztuczny. Naprowadzali krzykiem mniej doświadczone załogi, by napływały w błędny sposób i czerpali wiele radości z oglądanych wywrotek.
Latem 1964 roku WKW zorganizował pierwszy na większą skalę spływ na dalekich wodach. Wyruszono - gdzieżby indziej - na doskonale znaną co poniektórym Czarną Hańczę. Oprócz kajaków zabrano również dwie większe jednostki: kajak żaglowy pana Eugeniusza i łódź Grzeczkowskiego. Transport ludzi i sprzętu odbył się koleją. Za miejsce startu obrano jezioro Krzywe niedaleko Suwałk, skąd do jeziora Wigry i Czarnej Hańczy płynie rzeczka Kamionka. Gdyby przypuszczano, że ta nazwa jest nazwą mówiącą, pewnie rozpoczęto by spływ w innym miejscu. Forsowanie Kamionki dostarczyło "wyjątkowych emocji i niezapomnianych wrażeń". Słowa te napisane zostały już po powrocie. Podczas trwającego cztery godziny pokonywania trzykilometrowego odcinka rzeki używano pewnie dosadniej wyrażających owe emocje wyrazów. Był on wartki, płytki i niezwykle kamienisty. Kajaki dało się jeszcze jako tako prowadzić, ale dla większych łodzi trzeba było z koryta usuwać głazy. Gorzej było w miejscach, gdzie dla łajby Grzeczkowskiego było ono za wąskie. Przepychano ją wtedy leżącą na burcie. Ogólnie była to raczej droga przez mękę niż relaks. Charakterystyczne, że to ona na dłużej utkwiła w pamięci aniżeli urocze miejsca na obozowiska znad jezior Wigry, Mikaszewo, Białe i Necko.
26 strona
Letni spływ w 1964 roku zapoczątkował pewną tradycję. Odtąd nie miało być lata bez takiej klubowej rodzinnej wyprawy. Podobnie zresztą Dunajec stał się na wiele lat stałym składnikiem kalendarza imprez. Po dopłynięciu do Augustowa sześć osób pozostało w jego okolicach aby się nieco powczasować. Dwie z nich, Eugeniusz Łapiński i Irena Pietruszczak, spłynęły następnie do Włocławka. To również miało stać się częstym elementem klubowych wypraw.
Następny rok był ostatnim rokiem przygody Henryka Wawrzyniaka z kajakiem. Zawiniły demony przeszłości. II wojna światowa, zakończona przed dwudziestu laty, pozostawiła trwałe skutki i pamięć o niej spowodowała rozłam we włocławskim środowisku kajakowym. Drugi klubowy spływ został urządzony za namową pana Wawrzyniaka na Krutyni. Jego wpływ na przebieg imprezy - jako posiadacz mapki z opisem proponował on podział spływu na odcinki i miejsca biwakowe - nie wszystkim odpowiadał. Nastąpiły na tym tle zajścia, które znalazły swój finał przed Sądem Koleżeńskim Oddziału. W dniu 14 stycznia 1966 roku wydane zostało w tej sprawie orzeczenie. Sąd uznał Irenę Pietruszczak za winną obrażenia godności osobistej pana Wawrzyniaka, lecz na skutek wzajemności obrazy od kary uwolnił; Sąd uznał też ją za winną tego, że w lesie koło jeziora Bełdany zniesławiła pana Wawrzyniaka używając w obecności kilku osób pod jego adresem słów "w hitlerowskim duchu wychowany" i za ten czyn pozbawił ją funkcji członka Zarządu Oddziału PTTK we Włocławku. W uzasadnieniu Sąd wskazał: "oskarżyciel miał w chwili wybuchu wojny 10 lat, nie mógł więc być członkiem jakiejkolwiek organizacji hitlerowskiej. Fakt przymusowego przyjęcia przez rodziców kol. Wawrzyniaka tzw. trzeciej listy, podobnie jak przez setki tysięcy Polaków zamieszkujących w czasie wojny tereny Pomorza, Poznańskiego i Śląska, nie może stanowić usprawiedliwienia dla formułowania przez kogokolwiek pod adresem oskarżyciela podobnych oskarżeń". Obecny podczas ogłaszania orzeczenia Eugeniusz Łapiński założył czapkę i został upomniany przez prowadzącego sprawę sędziego Tadeusza Sławińskiego, iż obraża sąd. Pan Eugeniusz ocenił całą rzecz inaczej i z powodu obrazy i potraktowania go jak chuligana wniósł do Sądu Koleżeńskiego sprawę przeciwko panu Sławińskiemu a ten wytoczył oskarżenie wzajemne.
Abstrahując od oceny zachowań antagonistów, faktem jest, że pan Wawrzyniak nigdy już więcej na spływ nie pojechał. Czy rozbrat z kajakarstwem wynikał, jak twierdził, z zaangażowania w prace w Zarządzie Oddziału? Pozostała po okresie szefowania pana Wawrzyniaka odnowiona przystań, miesięczna opłata na rzecz Klubu, tzw. składka klubowa oraz idea rodzinnych spływów, mających głównie relaks na uwadze, i to się liczy.
W tym samym czasie zakończył pracę na stanowisku przystaniowego Aleksander Laskowski. Obowiązki swoje pełnił sumiennie, nieczęsto popadając w konflikty z użytkownikami powierzonego jego opiece sprzętu. Wywoływała je zresztą z reguły druga strona i kończyły się przepraszaniem Laskowskiego. Zwrócono mu uwagę tylko raz, lecz z niewinnego powodu, jakim jest słabość do dzieci. Było to na początku jego urzędowania, gdy w hangarze ustawił huśtawkę. Kręcąca się przy niej hałaśliwa dziatwa przeszkadzała podobno pobierającym kajaki.
Nowym przystaniowym został Franciszek Wilczyński. Najlepiej wspominane są to czasy. Od wiosny do jesieni mieszkał wraz z żoną w jednym z domków. Przez jeden sezon na stałe przebywał tam także Eugeniusz Łapiński. Można było iść i ich odwiedzić o każdej porze dnia. Niemalże codziennie po pracy maszerowali do klubu, jak potocznie zwano przystań, klubowicze. Spotykały się w nim całe rodziny, latorośle baraszkowały na trawie, dorośli spijali kawkę, czasem coś mocniejszego. W 1968 roku z jednego z domków usunięto służące do spania wyposażenie i urządzono w nim świetlicę. Teraz nawet podczas niepogody można było grać w brydża. Często wypływano na Wisłę - w latach 1967 - 1969 zarejestrowano ponad 1500 indywidualnych wypływów - myszkując wśród kęp lub podpływając pod powstającą bryłę budowanej od 1962 roku zapory. Spływano do klubu z prądem, gdy zachodzące słońce osaczało drżącą aureolą kominy Celulozy.
27 strona
Zmianom ulegało oblicze przystani. W 1964 roku na dolnym tarasie nad Zgłowiączką od strony KS "Kujawiak" wymurowano ubikację, wymieniono też przerdzewiałe pływaki pomostu na nowe, wykonane ze złomowanych beczek. Zarząd Oddziału opracował koncepcję przystosowania terenu na obozowisko namiotowe dla turystów płynących szlakiem Wisły oraz urządzenia wypożyczalni kajaków dla członków PTTK. Zwrócił się także do Zarządu Głównego o przyznanie dotacji na jego wykupienie od właścicieli, wyrażających na to zgodę. Wniosek ten z braku odpowiednich funduszy rozpatrzony został negatywnie. Kolejna inicjatywa Zarządu Oddziału związana była z toczącą się dyskusją nad budową ośrodka sportów wodnych nad powstającym Zalewem w Zarzeczewie. Oddział wyraził chęć postawienia tam hangaru na sprzęt wodny i zorganizowania campingu. Inicjatywa ta również skończyła się fiaskiem. Gwoli ciekawostki - zamiar zagospodarowania brzegów Zalewu pojawił się już w 1957 roku. Zaplanowano wtedy zaprojektować w pobliżu tamy przystań z domem noclegowym.
W 1967 roku nieoczekiwanie stała się aktualna sprawa pola namiotowego. Nastąpiło to za sprawą istniejącego w Polsce systemu politycznego. Mianowicie w celu zachowywania jego prosocjalnej fasady modne były czyny społeczne, modne, by nie powiedzieć niezbędne. Zakłady pracy były wręcz rozliczane z ich przeprowadzenia. Kujawska Fabryka Termometrów również musiała zrobić jakiś czyn. Zwróciła się w tym celu do niewątpliwie społecznej organizacji, jaką było PTTK i w porozumieniu z nim wykonała na przystani nowe ogrodzenie z siatki z porządną bramą i furtką od strony Zgłowiączki, wybetonowała zjazd do wody i podjazd do hangaru oraz zainstalowała oświetlenie. Wszystko to nieodpłatnie i ku zadowoleniu obu stron, można się domyślać, że nieco mniejszemu pracującej po godzinach załogi. Spółdzielnia zobowiązała się prowadzić dalsze prace w następnym roku, do czego jednak nie doszło. Niemniej ważny krok na drodze do organizacji pola namiotowego został zrobiony. Kolejny uczyniono w 1968 roku. Oddział uzyskał 5 przechodzonych domków kempingowych. Zmontowano je i po remoncie ustawiono na dolnej płaszczyźnie pod topolami, w szeregu równoległym do ulicy Piwnej. Wkrótce kolejne zezłomowane przez różne ośrodki i odnowione przez czlonków PTTK chałupki zatoczyły krąg od strony Wisły. Baza noclegowa została utworzona.
Zrealizowany został również pomysł z założeniem wypożyczalni. Za jej początek można uznać przejęcie w 1967 roku 10 używanych kajaków ze stanicy wodnej w Bachotku. Dalsze jednostki Oddział uzyskał w 1970 roku za udział w konkursie "Szlakami Polski Ludowej". Od komitetu organizacyjnego przyszło pismo, aby wytypować sobie nagrodę. Wytypowano 22 kajaki typu "Maciek" i 1 żaglówkę typu "Omega". Zasiliły one tabor wypożyczalni.
Zarówno camping jak i wypożyczalnię prowadziła na początku pani Wilczyńska. W 1969 roku zastąpiła ją J. Jachimczak. Nie była to korzystna zmiana. Władze Klubu uważały, że nie interesuje się ona sprzętem klubowym pomimo przechowywania go w tym samym hangarze. Na domiar złego nieznani sprawcy rozpruli siatkę i włamali się do jednego z domków. Na zebraniu członków WKW 27 lutego 1970 roku postulowano wręcz zatrudnienie osobnego przystaniowego, który sprawowałby wyłączną opiekę nad sprzętem klubowym. W efekcie tych niesnasek Zarząd Oddziału przekazał nadzór nad całością obiektów St. Smolińskiemu, a gdy ten okazał się osobą nieodpowiednią - miał powiązania ze środowiskiem kryminogennym - staremu flisakowi Kazimierzowi Kamińskiemu. Lata jego retmanowania nad przystanią wspominane będą z sympatią.
28 strona
Rozwijała się działalność programowa. Na Dunajcu w 1966 roku włocławska drużyna zajęła wysokie 11 miejsce - był to ten feralny spływ, na którym przy powodziowej wodzie utopił się Jan Vetulani; na zorganizowanym z okazji 500-lecia Pokoju Toruńskiego Ogólnopolskim Zlocie Turystów w Toruniu SKKT "Jantar" wsparty przez wodniaków Klubu zajął pierwsze miejsce. Tu mała uwaga. Granice między obydwoma zespołami były dość płynne. Tadeusz Tyszkowski miał manierę zgłaszania jako "Jantara" każdej grupy, nawet jeśli uczniowie - członkowie SKKT stanowili niewielką jej część. Jest to niewątpliwie pewien problem, jeśliby chcieć dokonać dychotomicznego podziału organizowanych imprez. Przyjęto zatem w tej pracy, że "Jantar" stanowił jakby młodzieżową przybudówkę WKW aż do momentu, gdy współcześni przestali tak sądzić, tj. do zaprzestania umieszczania imprez "Jantara" w sprawozdaniach z działalności Klubu, co nastąpiło w 1970 roku.
Rok 1966 był rokiem szczególnym o tyle, że rocznicowym. Kościół obchodził Millenium Chrztu Polski, zaś władze polityczne ustami Gomułki proklamowały niejako konkurencyjne obchody Tysiąclecia Państwa Polskiego. Czyniąc tak przyznawały Kościołowi pewną istotną zasługę w konsolidacji, a nawet tworzeniu państwowości, ale tu jest to mniej istotne. Rocznica ta dała natomiast asumpt do imprezy, która odbyła się z inspiracji władz, zatytułowanej Wodniackie Wici Tysiąclecia. Polegała ona na tym, że uczestniczące w niej osady pokonując eksponującą niejako przynależność piastowskich ziem do Macierzy trasę z Nowej Huty koło Krakowa do Słubic zbierały proporczyki, emblematy itp. wszelkich ogniw PTTK i innych organizacji. Do Włocławka Wici dotarły 4 lipca i otrzymały na przystani proporczyk Oddziału. W Słubicach zebrane "wici" przekazane zostały organizatorom spływu "Na Granicy Przyjaźni" jako manifest "solidarności turystów, sportowców i młodzieży całej Polski na rzecz Granicy Pokoju - granicy na Odrze i Nysie Łużyckiej." Zakończenie tej drugiej, centralnej imprezy nastąpiło w dniu święta odrodzonej pod radziecką pieczą państwowości, czyli 22 lipca. Był to bardzo ważny dzień dla włocławskich wodniaków. Począwszy od tego roku starano się wyznaczać termin rodzinnego spływu tak, aby spędzić go na szlaku. Oszczędzało się w ten sposób urlop.
Przed spływem letnim idąc w ślady Grzeczkowskiego łodzie dla siebie pod fachowym okiem Eugeniusza Łapińskiego zrobiły kolejne osoby, m. in. Jerzy Kleyna, który w maju tego roku ukończył kurs przodowników turystyki kajakowej w Bachotku i odgrywał w życiu Klubu coraz większą rolę. W następnym roku wybrano go jego przewodniczącym. Łodzie były mniej zwrotne od kajaków i cięższe, ale niewątpliwie bardziej pakowne, można też było pomieścić na jednej jednostce całą rodzinę. Wyposażona w silniczki, długie żerdzie i pagaje karawana wyruszyła na sprawdzoną okrężną trasę, tzw. Szlak Kopernika - Wisłą do Białej Góry, gdzie dawniej odbywał się chrzest flisaczy, Nogatem do Elbląga, stamtąd kanałami przez pochylnie do Drwęcy i Torunia, skąd już blisko było do Włocławka. Był to najdłuższy w historii rodzinnych spływów.
Spływ roku 1967 nie był już taki długi, niemniej wspaniały. Na jeziorze Dobskim ryby tak brały, że noszono je do wsi, gdyż każdemu odechciało się smażenia. Był to pierwszy spływ dla dwóch osób: Maćka Kleynego i Piotra Sutorowskiego.
Maciek w jego trakcie, dokładnie 12 sierpnia ukończył jedenaście miesięcy i zachowywał się na swój wiek na tyle rozważnie, że z małą pomocą rodziców nie utopił się. Miał zresztą pewne doświadczenie wodniackie, albowiem do kołysania łodzi przywykł rok wcześniej będąc w łonie matki. Teraz mama prała pieluchy i pupę Maćka bezpośrednio w jeziorze; białe fladry pieluch co noc strzegły obozowiska włocławskich wodniaków.
Piotr miał lat dwadzieścia cztery i w odróżnieniu od małego Maćka dużo więcej niepokornego ducha. O kajakowaniu zamarzył już w 1958 roku, gdy dowiedział się, że grupa uczniów z Technikum Celulozowo - Papierniczego pod fachowym nadzorem Wiesława Augsburga wyrusza z Włocławka do Bachotka. Nie udało mu się wtedy z nimi zahaczyć. Na początku dekady trzymał na przystani kajak i poznawał zakamarki Wisły. Obecnie płynął na zrobionej przez siebie nowej jednostce i zawsze był w czołówce. Niewiele rzeczy go przerażało, w końcu płynie się po to, żeby płynąć, a nie trwożliwie przeceniać wysokość fal z brzegu. Po zakończeniu spływu głównego wraz z panem Eugeniuszem i Ireną Pietruszczak spłynął Pisą, Narwią, Kanałem Żerańskim i Wisłą do Włocławka.
29 strona
Relaksacyjne w gruncie rzeczy letnie spływy, pełne bukolicznego niepróżnującego próżnowania nie zaspokajały niespokojnej natury Piotra Sutorowskiego. Pokrewną znalazł w pedagogicznym ciele Wiesława Drzewieckiego. W 1969 roku od Drawy rozpoczęli zwiedzanie szlaków mniej przez włocławiaków znanych; później "na tapetę" poszły Wel i Pasłęka. Na Welu towarzyszył im Tomasz Trzeciak, znamienity łowca szczupaków, który podczas wstępnej penetracji trzcinowisk potrafił zakasować najlepszych wędkarzy. W gospodarstwie przed jeziorem Tylickim, które odwiedzili w poszukiwaniu jajek i mleka zauważyli na stole w izbie chleb własnego wypieku. Naszła ich niesamowita chętka, aby go skosztować. Była to jednak resztka bochna, więcej gospodyni nie posiadała. Musieli mieć bardzo zawiedzione miny, zaś kobieta dobre serce, skoro rankiem następnego dnia czekał na nich gorący, okrągły, pachnący chleb. Upiekła go przed świtem specjalnie dla nich i nie przyjęła pieniędzy. "Za chleb się nie płaci!" - obruszyła się. Chlebem trzeba się dzielić.
Pasłękę robili na dwie raty. Podczas pierwszego wypadu w czasie tygodnia z okładem przemierzyli zaledwie 67 kilometrów. Pogoda była paskudna, poza tym zamiar zbyt ambitny. Wystartowali z Gryźlin niemalże od źródeł. Wąskim rowem ciągnęli za sobą swoje dwie jedynki aż do chwili, gdy z zachowania przygodnie spotkanych ludzi wywnioskowali, że nie postępują najmądrzej.
- Oni?! Kajakami?! Tutaj?! - brzmiały słowa tubylców, zasłyszane z namiotu przez Piotra rankiem po pierwszym noclegu.
Wypożyczyli zatem rower i przewieźli się na jezioro Wymój. Stamtąd "dało się płynąć", ale używając słów przewodnika "przeszkody były tak liczne, jak piękne widoki." W rejonie Łęguckiego Młyna napotkali żołnierza, który kategorycznie oznajmił, że dalej ich nie puści. Przewodnik uprzedzał zresztą, że znajduje się tam rezerwat bobrów, na terenie którego "nie wolno przebywać bez specjalnego zezwolenia władz leśnych." Tajemnicą poliszynela było, że pod tą przykrywką kryje się ośrodek rządowy. Włocławscy wodniacy byli jednak zawzięci, byle czym się nie zrażali, odczekali, aż się żołnierz oddali, kajaki wokół płotu obnieśli i popłynęli dalej.
Przed kolejnym zetknięciem z Pasłęką Piotr Sutorowski wystąpił zgodnie z zaleceniem przewodnika do Wojewódzkiego Konserwatora Przyrody w Olsztynie o wyrażenie zgody. Konserwator odniósł się do prośby negatywnie, więc Piotr spróbował ponownie, argumentując, że "jako wytrawni wodniacy podjęli się uzupełnienia opisu Ziemi Warmińskiej". Tym razem rybka połknęła haczyk, aczkolwiek nie do końca. Otrzymana zgoda dotyczyła tylko odcinka z Ornety do Braniewa (wniosek dotyczył odcinka z Koziej Góry do ujścia), nadto bez prawa biwakowania. Ciekawe, jak sobie konserwator wyobrażał imprezę, na którą zezwolił. Piotr Sutorowski i Wiesław Drzewiecki nie przejęli się jego pismem, przepłynęli bez żadnych wstrętów ze strony lokalnych leśników zamierzoną trasę, nocując gdzie im się żywnie podobało i przez Zalew Wiślany, kanałem i rzekami po dwudziestu dniach od startu osiągnęli rodzinne miasto. Opis Ziemi Warmińskiej nie zachował się. Zapewne nawet nie powstał...
Podczas gdy przedsiębrane były powyżej opisane eksploracyjne wyprawy, pływająca na letnie spływy grupa członków Klubu zadzierzgała coraz silniejsze przyjacielskie więzi, jednocząc w wodniacką rodzinę. Łączyła ona - jak każda rodzina - osoby głęboko wierzące i zdeklarowanych ateistów, osoby podzielające ideały komunizmu z osobami, w których zdolność do samodzielnego rozumowania zasiała ziarno niewiary i osobami gotowymi zawsze popłynąć z prądem. Zdarzały się w tej rodzinie różnice zdań, czasem poważniejsze zatargi, niemniej wszyscy starali się dać Klubowi tyle, ile mogli, wykorzystując swe zdolności, umiejętności jak również zajmowane funkcje. Klub był ich wspólnym dobrem. Równolatkowie byli między sobą na "Ty", zaś dla potrzeb relacji między dziećmi a dorosłymi wymyślono salomonową formułę zwracania się do starszych per "ciociu" lub "wujku". Uzewnętrzniał się w ten sympatyczny sposób charakter wzajemnych powiązań.
30 strona
Zaczęto spotykać się również poza sezonem. W 1967 roku w Andrzejki urządzono zabawę, zaś zimą - kulig. Odtąd zabawy andrzejkowe urozmaicały każdy koniec listopada. Wieczorki taneczne odbywały się także w karnawale. "Wódka to zgóba, więc lej ją w mordę" - brzmiało ze ściany motto jednego z nich. Hasła były wtedy modne tak w partii - "przewodniej sile narodu", jak i w samym narodzie. 18 maja 1969 roku uroczyste otwarcie sezonu po przemówieniach prezesów Klubu i Oddziału, wciągnięciu flagi na maszt i tradycyjnym już spacerze po Wiśle również zakończyło się potańcówką. Słynne stały się sobotnio-niedzielne biwaki, na które wypływano najczęściej w górę rzeki. Łatwiej było wrócić z prądem następnego dnia. Przegrodzenie koryta Wisły zaporą w październiku 1968 roku ukierunkowało te wypływy w przeciwną stronę. Istniał wtedy zgubny zwyczaj zaprowadzony przez pana Eugeniusza mieszania przed wieczorną bibką wszystkich posiadanych trunków w jednym naczyniu - kance na mleko, która w łodzi mieściła się bez problemu. Dzięki niemu zabawa potrafiła stać się bardzo wesoła i na luzie. Spalono kiedyś cały stóg faszyny i choć płomień sięgał paręnaście metrów w górę, nikt się tym zbytnio nie przejął. I owszem, zachowane zostały nawet zasady przeciwpożarowe, gdyż pogorzelisko zagaszono nosząc wodę z rzeki w kaloszach.
Atmosfera na wyjazdach również była sympatyczna. Spływy letnie podążały trasami uprzednio sprawdzonymi: Krutynią, Pisą i Narwią, Pojezierzem Iławskim i Drwęcą, Wielkimi Jeziorami Mazurskimi. Wyjazdy z Włocławka przypominały wyruszenie cygańskiego taboru. Na kipie ciężarówki układane były łodzie, obok spiętrzano kajaki. Manel upychano w ich wnętrzach. Dla dzieci moszczono kocami kokpity łodzi; reszta uczestników podróżowała siedząc na tej olbrzymiej kupie sprzętu. Rej na tych spływach wiodła rodzina Kleynów - w 1971 roku łódź motorowa plus kajak; oprócz nich pływali między innymi Eugeniusz Łapiński z Ireną Pietruszczak, Stefan Rodecki, Tomasz Trzeciak z żoną Teresą, Stanisław i Barbara Wojciechowscy, Danuta i Kazimierz Dwórznik, rodziny Żbikowskich i Ritterów, Irmina i Tadeusz Łobodowscy. Odnośnie tej ostatniej pary zapamiętano, jak w 1968 roku po pewnej małżeńskiej scysji, której przysłuchiwał się cały obóz, Irmina zaszywała mężowi zwanemu popularnie Dzidkiem otwór w kalesonach, ostentacyjnie dokonując tego czynu przed namiotem i jak po dwóch dniach równie ostentacyjnie szew ów pruła.
W 1972 roku zrobiono eksperyment i wyruszono na szlak zbadany uprzednio przez Piotra Sutorowskiego - Drawę. Różnica polegała na tym, że on przepłynął ją kajakiem, a nie łodzią. Zwalone drzewa były może na początku ciekawym urozmaiceniem po szerokich i nudnawych szlakach dotychczasowych, na których przeszkód było jak na lekarstwo, jeśli nie liczyć tratw, które potrafiły zatarasować rzekę i zmusić do przeciągania łodzi brzegiem, ale łatwo mogły zamienić rekreację w gehennę. Uchroniła od takiego obrotu sprawy włocławiaków grupa kajakarzy - górników ze Śląska, którzy mieli ze sobą piły i specjalnie dla łodzi szersze cięli przejścia. Dzięki nim finalna ocena imprezy okazała się pozytywna, aczkolwiek rzekę uznano za trudną. Dla wyposażonych w silniczki łodzi oraz towarzyszących im kajaków odległości nie były straszne, natomiast niedobór miejsca bardzo je ograniczał.
Po krótkiej przerwie kontynuowane były wyjazdy na Dunajec. W celu umożliwienia jak największej liczbie osób wzięcia w nich udziału w 1971 roku wykonany został nowy stelaż do przewozu kajaków na przyczepie. Raz członkowie Klubu na czele z Piotrem Sutorowskim uczestniczyli nawet w Tygodniu Dzikich Wód, którego częścią był MSKnD. Na jednym z tych wyjazdów humorystycznym wydarzeniem, oczywiście tylko dla pokątnych widzów, było rozbicie się kajaka Hanny i Kazimierza Ritterów, w którego wyniku znaleźli się oboje na kamieniu pośrodku bystrza. Hania oświadczyła, że nie opuści tego suchego miejsca, dopóki Dunajec nie wyschnie i wówczas małżonek prasnął ją w twarz i zrzucił do wody. Musiała salwować się ucieczką z nurtem, ale co było później z małżonkiem... Małżeństwo przetrwało.
31 strona
Z innych imprez obcych wspomnieć należy o uczestnictwie członków WKW w Międzynarodowym Spływie na Brdzie. Jerzy Kleyna kilkakrotnie był w Komitecie Organizacyjnym tej imprezy. W 1969 roku po raz pierwszy włocławianie wzięli udział w spływie zimowym, również na Brdzie. Jego organizatorem był znany już niektórym z nich Jerzy Korek, prekursor zimowego pływania w Polsce. Traktowano je, pomimo pięcioletniej tradycji, wciąż jeszcze dość nieufnie. Przychodnia Sportowo-Lekarska wstrzymała wyjazd uczestników z Bydgoszczy motywując to zbyt dużym zagrożeniem dla ich zdrowia i ustąpiła dopiero po długotrwałych pertraktacjach. Ogólnie dla organizatorów był to spływ dość pechowy. Dla połączonych sił WKW i "Jantara" debiut wypadł dobrze. Pogoda była prawdziwie zimowa, rzeką płynęła kra, mróz dochodził do minus 24 stopni, a włocławski zespół zajął pierwsze miejsce w klasyfikacji generalnej.
Członkowie WKW udzielali się także na innego rodzaju imprezach. Uczestniczyli w regatach w ramach turnieju miast Włocławek - Płock, urządzali defilady kajakowe w Dniu Zwycięstwa, wypływali na Dni Morza. Cesarzowi trzeba było oddać, co cesarskie.
W maju 1970 roku Piotr Sutorowski i Kazimierz Dwórznik ukończyli szkolenie i uzyskali uprawnienia przodowników turystyki kajakowej. Uczestniczyli odtąd w zlotach i naradach wodniackiego aktywu wraz z Jerzym Kleyną, Eugeniuszem Łapińskim i Tadeuszem Tyszkowskim. W tym gronie rok wcześniej wykluł się projekt zorganizowania ponadklubowej imprezy, której postanowiono nadać formę zlotu wodniaków. Zorganizowano go w czerwcu 1969 roku nad Zalewem Włocławskim w rejonie Wistki. Po jednonocnym biwaku spłynięto do Włocławka. Ponieważ uczestniczyli w nim niemal wyłącznie członkowie Klubu pojawiły się głosy, aby zaprzestać organizowania podobnych imprez. Jerzy Kleyna wysunął propozycję poprzedzenia zlotu dwudniowym spływem, co imprezę uatrakcyjni. W roku następnym postąpiono zgodnie z tą radą i malkontenci ucichli.
III Zlot Wodniaków był już jedną z ważniejszych imprez wodniackich 1971 roku w województwie bydgoskim. Okręgowa Komisja Turystyki Kajakowej umieściła go w swoim kalendarzu imprez obok trzech innych: XVI MSK na Brdzie, Ogólnopolskiego Zlotu Turystycznego "Poznajemy Piękno Ziemi Bydgoskiej" i Spływu Kajakowego na Drwęcy. Wzięło w nim udział 50 osób z Włocławka, Ciechocinka i Bydgoszczy. W trakcie spływu z Dobiegniewa do Włocławka zwiedzona została jedna z największych ówczesnych "budowli socjalizmu" w Polsce - oddana rok wcześniej do użytku zapora włocławska. Śluzowano się. Prawie trzydzieści kajaków i dwie łodzie motorowe były czymś znikomym w jedenastometrowej czeluści, na dnie której nawet rzeczne barki wydają się niepozorne. Uczestnicy zlotu otrzymali metalowe plakietki i proporczyki, ale dopiero drogą pocztową po imprezie. Producent opóźnił się z ich wykonaniem, umieścił także na nich błędną datę. Nie było to jedyne niedociągnięcie, na które organizatorzy nie mieli wpływu. BORT PTTK we Włocławku nie podstawiło zgodnie z zamówieniem autokaru, wobec czego przewieziono uczestników na start przygodnie zwerbowanym pojazdem, którego kierowca dorobił sobie podłapaną fuchą do pensji. Za pomoc zapłacono mu z funduszy klubowych. Zaistniałe przeciwności zostały usunięte, ich skutki zaleczone. Ludzka nierzetelność najczęściej daje się naprawić.
Podczas przeprowadzania kolejnego Zlotu weto zgłosiła przyroda. Sprzęt został dostarczony na start do Wistki Szlacheckiej barką, uczestnicy autobusem, lecz do Włocławka nie udało się dopłynąć. Przeszkodziła w tym wysoka fala. Po trzech dniach oczekiwania na uspokojenie się akwenu trzeba było ponownie zamówić autobus i zwieźć wszystkich z powrotem. Kajaki pozostawiono pod opieką mieszkanki Wistki Marianny Maron i zwieziono nieco później.
32 strona
Na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych Klub utracił dwóch swoich najstarszych członków. W swą ostatnią wodną wędrówkę, tym razem jako pasażer łodzi Charona wyruszył nestor kajakarzy włocławskich Feliks Korycki. Jeszcze w wieku siedemdziesięciu siedmiu lat uczestniczył w klubowych zebraniach. Pozostał w pamięci jako miły starszy pan. Odszedł także Witold Pomianowski, który wyprowadził się z Włocławka. W ostatnich latach pływał tylko po Wiśle, z będącego jego własnością kajaka korzystał głównie jego syn Janusz, ale przystań odwiedzał często, podziwiając jak rozkwita działalność, w którą włożył tyle serca.
W związku z jego wyjazdem i rezygnacją z funkcji skarbnika sporządzony został 6 października 1970 roku protokół zdawczo-odbiorczy z przejęcia związanych z nią dokumentów. Wynika z niego, że składkę klubową według kartoteki opłacały 63 osoby, z tym, że 3 z nich zalegały z nią od 1966 roku, zaś na bieżąco składkę opłaconą miały 22 osoby. Protokół ten może być pomocny przy ustalaniu liczby aktywnych na przełomie dekad członków Klubu. Pewną wskazówką może być w tym zakresie także frekwencja na powszechnych zgromadzeniach z różnych okazji. I tak na zebraniu członków WKW 28.11.1968 r. obecnych były 23 osoby; na zebraniu sprawozdawczo-wyborczym 27.2.1970 r. - 30 osób; na otwarciu sezonu 7.5.1972 r. - 43 osoby. Powyższe dane, analiza liczebności spływów i wycieczek sobotnio-niedzielnych (w 1971 r. w trzech brało udział łącznie 27 osób, w 1972 w jednej 24 osoby) oraz oświadczenia ówczesnych członków pozwalają zorientować się, że aktywnie działało około 30 osób, przy czym liczba ta miała tendencję rosnącą.
Protokół z 6.10.1970 roku sygnalizuje podnoszony na każdym zebraniu członkowskim problem, mianowicie celowość opłacania składki członkowskiej. Do jej uiszczania podchodzono liberalnie. Zgodnie ze stanowiskiem przewodniczącego Klubu Jerzego Kleyna "ważni byli ludzie, a nie to, czy opłacili składki." Dopiero wieloletnie zaleganie z ich opłatą poparte nie braniem udziału w życiu Klubu skutkowało wykreśleniem z kartoteki. Cóż dawało opłacanie składki? Możliwość korzystania ze sprzętu klubowego była iluzoryczna w sytuacji, gdy Klub takowego nie posiadał, jeśli nie liczyć kajaków zbudowanych w latach pięćdziesiątych, będących w opłakanym stanie. Zniszczono je zresztą w 1970 roku. Wszyscy pływali na własnych jednostkach, a za ich przechowywanie na terenie przystani była osobna opłata. Dlatego Piotr Sutorowski na zebraniu w 1970 roku wnioskował, aby posiadający własny sprzęt byli w ogóle zwolnieni od uiszczania składki, zaś Eugeniusz Łapiński postulował, by opłacali składkę ulgową. Większość uznała jednak płacenie składki za celowe i wprowadziła zasadę, że wypływać będzie mógł tylko ten, kto uiścił wszelkie należne od niego opłaty. Można było nabyć dzięki nim kawę i ciasteczka na spotkania klubowiczów, sfinansowano także parokrotnie wpisowe uczniom - członkom WKW na Międzynarodowy Spływ na Brdzie.
Opłacanie składki zaczęło przynosić bardziej wymierną korzyść z chwilą zlikwidowania głównej bolączki - braku sprzętu. W 1970 roku wybudowanych zostało dzięki staraniom Piotra Sutorowskiego 5 nowych kajaków, zaś od chwili pozyskania pierwszych jednostek do wypożyczalni Zarząd Klubu zaczął prowadzić kampanię na rzecz nieodpłatnego użytkowania ich przez członków Klubu. Zakończyła się ona sukcesem. W maju 1972 roku Zarząd Oddziału podjął uchwałę, że w zamian za konserwację kajaków i łodzi żaglowej Omega będących na stanie wypożyczalni członkowie WKW mają prawo korzystać z tego sprzętu nieodpłatnie. Chodziło tu oczywiście o członków, którzy uregulowali należne składki, wymienionych w wykazie posiadanym przez przystaniowego. Zgodnie z wypowiedzią z 1972 roku skarbnika Ireny Pietruszczak nie było ich wielu.
W 1972 roku przystań zyskała nowy budynek. Po czteroletniej budowie ukończony został murowany z wybrakowanych połówek cegieł bunkier na paliwo przy bramie nad Zgłowiączką. Posadzono również na skarpie dzielącej hangar od położonego niżej kompleksu domków kempingowych żywopłot, który oddzielił część pełniącą funkcję noclegową od właściwej przystani.
33 strona
18 lipca 1968 roku sprzedana została bezpańska łódź wiosłowa cedrowa czteroosobowa, zdekompletowana, "całkowity złom", pozostałość po przedwojennym klubie wioślarskim. Trzy lata później na przystani znalazła się pierwsza żaglówka z prawdziwego zdarzenia. Zarysowała się w ten sposób realna szansa utworzenia w ramach Klubu sekcji żeglarskiej. Zamierzano powołać takową już w 1956 roku, na fali entuzjazmu po uzyskaniu przystani, ale wówczas Zarząd Okręgu nie przydzielił łodzi. Piętnaście lat później trzej członkowie Klubu po raz pierwszy wzięli udział w regatach żeglarskich. Kazimierz Dwórznik uzyskał patent sternika jachtowego. Uaktywnienie członków Klubu i zainteresowanie ich żeglarstwem było jednym z celów Zarządu Klubu w czasie kadencji rozpoczętej 18 lutego 1972 roku. Na wniosek Janusza Pomianowskiego i Kazimierza Rittera pozostawiono go w poprzednim składzie. Niechybnie jak dotąd prowadził Klub wprawnie.