Włocławski Klubu Wodniaków PTTK - strona kajakowa

Woda i wanilia

Przystań 1956 - 1962

w brzegów biodrach -
rybitwom,
kajakom
i żaglom
skłonna...
Wisła?
Konstanty Ildefons Gałczyński - Polowanie z sokołami

Pragnienie posiadania własnej siedziby było immanentną cechą człowieka już w chwili, gdy po ustąpieniu lądolodu i tundry począł zasiedlać nadwiślańskie tereny. Początkowo rywalizował o naturalne schroniska, jaskinie i wykroty z dzikimi zwierzętami. Rychło nauczył się wznosić je własnym przemysłem. Do stawiania trwalszych budowli zdopingowała go zmiana trybu życia. Gromady wędrujących po puszczy myśliwców odeszły w przeszłość, od kiedy rozpoczęto uprawiać ziemię i hodować bydło, kozy, owce i świnie. Konieczność prowadzenia osiadłego życia skłoniła człowieka do zrezygnowania z prowizorycznych ziemianek i szałasów na rzecz domów trwalszych i solidniejszych. Zmianie uległa również społeczna koncepcja życia. Odtąd niepoślednie miejsce zajął w niej dom, rozumiany jako ognisko - centrum bytowe, ale także jako uosabiający to centrum budynek. W ludzkiej psychice zakodowana została myśl, że budownictwo jest ważkim wyróżnikiem cywilizacji. Budowano po to, aby godnie mieszkać. Budowano, aby podkreślić swoją pozycję społeczną. Posiadanie własnej, możliwie okazałej siedziby stało się przedmiotem zabiegów. Osoby jej nie mające uważać się zwykło za gorsze. Każdy zaczął odczuwać przemożną potrzebę posiadania własnego kąta, uważając ją za naturalną. Traperzy marzyli o chatach nad strumieniem, żeglarze o portach szczęśliwych. Od znalezienia sobie stałego schronienia rozpoczął pobyt na swojej wyspie Robinson Kruzoe. Potrzeba posiadania własnej przystani nie była obca również włocławskim wodniakom. Korzystali wprawdzie z dawnego harcerskiego schronu na Bulwarach, ale primo działo się to wyłącznie dzięki uprzejmości Ligi Przyjaciół Żołnierza, secundo teren ten był wąski, mały, wtłoczony między mury sąsiednich szkół, bez bezpośredniego dostępu do rzeki, od której odgradzały go szosa i umocniona skarpa.

Na początku 1956 roku Zarząd Oddziału Kujawskiego PTTK dowiedział się, że przystań wodna Klubu Sportowego "Budowlani" przeszła w użytkowanie ZS "Sparta". Teren ten już w 1949 roku był przedmiotem zainteresowania założycieli Sekcji. Położony w miejscu, gdzie, używając słów Klonowica "u zamku Mintawa leniwa w łakomą Wisłę nurcik swój wylewa", stanowił jedno z najkorzystniejszych dla wodniactwa usytuowań w mieście. Jego granice stanowiły od północy Wisła, od wschodu ujściowy odcinek Zgłowiączki, od zachodu ulica Piwna, za którą wznosiły się zabudowania dawnej fabryki cykorii Bohma, w 1951 roku scalonej z innymi w Kujawskie Zakłady Kawy Zbożowej i Środków Odżywczych, późniejsze Kujawskie Zakłady Koncentratów Spożywczych. Od południa teren przystani "Budowlanych" przylegał do terenu zajętego przez hangary i tzw. pałac wioślarza należące do "Sparty", która przejęła je po wywłaszczonym Włocławskim Towarzystwie Wioślarskim, uznanym w 1951 roku za organizację antyustrojową.

13 strona

Powierzchnia użytkowana przez Klub "Budowlanych" liczyła sobie kilka tysięcy metrów kwadratowych i miała kształt zbliżony do trapezu. Można by ją zróżnicować na dwie części. Część południowa, stanowiąca wyrównany fragment wiślanej terasy zalewowej, była wyższa o około półtora metra od sąsiedniej. Wznosił się na niej budynek o szkieletowej drewnianej konstrukcji, o dachu i ścianach obitych deskami. Dach był dwuspadowy, jego połacie obite papą. Szczyty nie wyodrębnione gzymsem od ścian miały postać dwóch nałożonych na siebie prostokątów, przy czym górny był węższy i z powodu swego usytuowania na osi symetrii tworzył po bokach dwa charakterystyczne stopnie. Rynny i rury spustowe wykonane były z cynkowej blachy. Wnętrze budynku pozbawione było ścian działowych, pokryte polepą z ubitego miejscowego gruntu. W rzucie poziomym miał on wymiary 15 m na 8 m; wysokość do kalenicy wynosiła 5 m, ścian bocznych 3,5 m. Zbudowany został w latach trzydziestych XX wieku dla potrzeb Kujawskiego Klubu Wioślarskiego Rzemieślniczego. Po wojnie 24 sierpnia 1947 roku ów Klub reaktywował swoją działalność, ale jako posiadający podejrzaną proweniencję - mówiono, że związany był z Ligą Morską i Kolonialną, organizacją stanowiącą według ludowej władzy sztandarowy przykład przedwojennego polskiego imperializmu - został rozwiązany, a posiadana przezeń nieruchomość przekazana Klubowi Sportowemu "Budowlani". Wspomniane powiązanie jest o tyle prawdziwe, że działająca w ramach Yacht Klubu Ligi sekcja wioślarska korzystała z nieistniejącego już w 1956 roku hangaru, usytuowanego w przedłużeniu hangarów WTW, a więc pomiędzy budynkiem Kujawskiego Klubu Wioślarskiego a Zgłowiączką. Przekonać możemy się o tym oglądając stare zdjęcia. W ujściu Zgłowiączki do Wisły znajdowała się przystań żeglarska Yacht Klubu. Abstrahując od innych aspektów działalności Ligi, pamiętać należy, że zasłużyła się ona dla polskiego wodniactwa, zapoczątkowując masowe spływy na Wiśle w 1933 roku imprezą, w której także włocławscy harcerze z Witoldem Pomianowskim na czele wzięli udział. Kierowana przez Pomianowskiego Drużyna Żeglarska współpracowała z Ligą także i w innym zakresie. Wspólnie urządzano na przykład ołtarze na procesję Bożego Ciała, dekorując je żaglami, wiosłami i kołami ratunkowymi, a zatem w sposób na wskroś wodniacki. Członkowie Ligi bywali członkami PTK, w tym i Oddziału Kujawskiego. W okresie powojennym legitymowanie się jednak jakimikolwiek związkami z Ligą mogło li tylko zaszkodzić.

Opisany wyżej barak wznosił się na działce stanowiącej własność jednego z członków rozwiązanego Kujawskiego Klubu Wioślarskiego, Janusza Ciechanowskiego. Obejmowała ona całość terasy zalewowej i przyległą do niej skarpę. "Budowlani" użytkowali także położoną niżej płaszczyznę, utworzoną wskutek umacniania ujścia Zgłowiączki odpadami - skorupami ceramicznymi i żużlem, wysypywanymi w tym celu, a następnie wyrównanymi. Stanowiła ona jakby przyrost brzeżny o nieuregulowanej własności. Od strony ulicy rosły na niej dwie strzeliste jak wieże pobliskiej katedry topole, pod ich pniami wiły się bzy i akacje, od strony Zgłowiączki i widocznego za lustrem wody muru okalającego biskupi pałac krzewił się morwowy gaik. Przestrzeń między drzewami porastała uparta trawa. Przyroda kolonizowała dawne wysypisko, wspomagana wysoką wodą, która w czas wiosennych i świętojańskich przyborów pokrywała je warstwą żyznego namułu. Zdarzało się, że wioślarze mogli wsiadać do łódek już w hangarze i wypływać na Wisłę, tak wysoko potrafiła sięgnąć.

Kiedy po likwidacji Klubu "Budowlani" teren przeszedł w użytkowanie ZS "Sparta", Zarząd Oddziału PTTK we Włocławku postanowił uzyskać jego zgodę na składowanie w uzyskanym przez Zrzeszenie budynku kajaków będących własnością PTTK oraz jego członków. Wystąpił również do Prezydium Miejskiej Rady Narodowej o przydzielenie opuszczonej przez KS "Budowlani" przystani. To drugie wystąpienie nie doczekało się odpowiedzi, natomiast do prośby Oddziału przychylił się Zarząd "Sparty" po rozmowach, które w imieniu PTTK prowadzili Tadeusz Tyszkowski i Władysław Domrazek.

14 strona

Oddanie do użytku Oddziału dawnej przystani "Budowlanych" nastąpiło na mocy ustnej umowy najpóźniej w czerwcu 1956 roku. Zatrudniono wówczas przystaniowego w osobie Stanisława Kamińskiego na okres do 15 września z wynagrodzeniem 600 zł miesięcznie. Obowiązany był on do codziennej bytności na przystani, w południe przysługiwała mu przerwa obiadowa. Kamiński nie wywiązywał się z przyjętych obowiązków, gdyż często oddalał się bez uzasadnienia i wkrótce zwolniono go, angażując w jego miejsce Aleksandra Laskowskiego. Zakres powierzonych mu obowiązków oprócz poprzednio wymienionych obejmował doglądanie co drugi dzień przystani w okresie zimy (za wynagrodzeniem 150 zł miesięcznie) oraz zbieranie opłat od osób prywatnych za przechowywanie kajaków w wysokości 20 zł na miesiąc.

Sprzętu takiego w hangarze było dużo. Według danych z 1957 roku na 35 składowanych jednostek tylko 3 były własnością Sekcji (spośród wybudowanych czterech jeden w marcu 1956 roku kupił Witold Pomianowski), 10 należało do SKKT "Jantar", 4 do Sekcji przy Chłodni a 18 było prywatnych, w tym sześć zbudowanych podczas zorganizowanego przez Oddział po zdobyciu przystani kursu budowy kajaków, prowadzonego przez Tadeusza Nagórskiego. Dochody z tytułu przechowania sprzętu oraz wypożyczania kajaków własnych wyłącznie członkom PTTK, za co stawka ustalona w 1957 roku wynosiła 5 zł za godzinę - powyżej 5 godz. opłat nie pobierano - były na tyle wysokie, że przystań "utrzymywała się z własnych wpływów, bez deficytu i strat".

Uzyskana siedziba była dość zaniedbana. Na początek zaopatrzono ją w sprzęt gospodarczy oraz naprawiono "molo" nad Zgłowiączką. Zamówiono flagę, która nie została wykonana do końca 1957 roku. Materiał na nią zdobywano jeszcze w kwietniu 1958 roku. Zaiste, nieproste to były czasy. Wszczęto starania o przydział domków kempingowych tudzież dwudziestoosobowego namiotu. Pracami tymi kierował Rajmund Rawa, któremu poruczono opiekę nad przystanią.

Wiele przedsięwzięć zakończyło się pozytywnie dzięki konsekwentnemu stanowisku Zarządu Oddziału, który 30 kwietnia 1957 roku postanowił, że "przystań musi być zrobiona, obojętne, jakim kosztem". Naprawiono dach hangaru i wysmołowano go. Wyciągnięto na zimę pomost wraz z pływakami - te ostatnie dzięki pomocy wojska - i przeprowadzono jego gruntowną renowację, zdobyto w tym celu nawet niedostępny w sklepach lakier. Koło PTTK przy Chłodni zobowiązało się wykonać nowy pomost, wózek do przewozu kajaków i dostarczyć maszt do flagi. Skończyło się na udzieleniu pomocy przy odnawianiu pomostu. Maszt w 1958 roku przekazała LPŻ. Wózek musiał poczekać.

Pomimo podjęcia tylu starań i wykazania takiej dbałości o teren przystani nie było rzeczą oczywistą, czy pozostanie ona dłużej we władaniu PTTK. Postępowanie władz "Sparty" zdawało się wskazywać, że traktują one taki stan rzeczy jako tymczasowy. Czuła się ona pełnoprawnym dzierżawcą terenu i płaciła z tego tytułu właścicielowi Januszowi Ciechanowskiemu niewysoki czynsz. Żądania z tytułu poddzierżawy, kierowane wobec Oddziału, były już znacznie wyższe. Kwota 3000 zł rocznie, sugerowana przez "Spartę", w odczuciu działaczy PTTK była wygórowana.

- Opanowała "Spartę" żądza posiadania, zajmuje się przecież piłką nożną i nie przejawia aktywności wodnej - argumentował w październiku 1957 roku Witold Pomianowski na zebraniu Okręgowej Komisji Turystyki Wodnej w Bydgoszczy, w skład której został dokooptowany. Dodajmy, że brak działalności wodnej nie wynikał bynajmniej z braku lokalu, gdyż "Sparta" posiadała przecież przejęty w 1951 roku zespół zabudowań po Towarzystwie Wioślarskim.

15 strona

Sytuacja zaostrzyła się w roku następnym. Tadeusz Tyszkowski, Witold Pomianowski i Czesław Stańczak, delegowani do "Kujawiaka" - tak brzmiała nowa nazwa adwersarza - w celu zalegalizowania sprawy czynszu 28 maja 1958 roku usłyszeli, że w sezonie następnym PTTK powinno zrezygnować całkowicie z przystani i wybudować sobie własną - na sąsiednim placu. Był to teren zalewany niemal corocznie przez Wisłę, więc propozycję tę można by potraktować jako drwinę.

Wobec ultimatum "Kujawiaka" Zarząd Oddziału rozpoczął szeroko zakrojoną kontrakcję. Szukając poparcia zwrócono się do przeróżnych instytucji, nie pomijając Komitetu Wojewódzkiego PZPR i Wojewódzkiego Komitetu Turystyki w Bydgoszczy. Wysyłano pisma i interweniowano osobiście, częstokroć kilkakrotnie. Zabiegi zakończyły się sukcesem. W marcu 1959 roku Prezes Zarządu KS "Kujawiak" inż. Innocenty Konwicki oświadczył przedstawicielowi Wojewódzkiego Komitetu Turystyki, że Zarząd Klubu ani w przeszłości, ani obecnie nie zamierza wyrzucać Oddziału z zajmowanego baraku. Nie wnikając w powody zmiany stanowiska - osoba Konwickiego budziła zawiść wielu, wykluczono go przed paru laty z PZPR - przyznać trzeba, że było to zręczne wyjście z sytuacji.

Walka o lokum walką o lokum, a pływanie pływaniem. Wprawdzie w największym ówcześnie spływie "Wodami Polski do Granic Pokoju" nie wzięto udziału, ale udzielano się przy jego organizacji. W 1955 roku Witold Pomianowski został wytypowany na kierownika grupy spływowej na odcinku Bydgoszcz - Śrem, lecz "Zarząd Główny w Warszawie sprawę pokpił". Drugi spływ pod powyższym hasłem przepływając przez Włocławek miał tu dwudniowy postój. Wedle opinii uczestników, skrzętnie zanotowanej przez kronikarzy Oddziału, biwak na przystani żeglarskiej LPŻ Celuloza niedaleko mostu na Zawiślu przygotowany został wzorowo i był najlepszy na trasie spływu. Było to zasługą współpracy z Ligą Przyjaciół Żołnierza, która układała się Oddziałowi dobrze dzięki Józefowi Kozińskiemu i Feliksowi Koryckiemu, działającym w obydwu organizacjach. Wspólnie wyruszano na wędrówki ( m. in. w latach 1956 i 1957 na Mazury ), wspólnie przeprowadzono kurs żeglarski, a w 1958 roku Józef Koziński, przewodniczący Klubu Morskiego LPŻ, wziął udział w Międzynarodowym Spływie na Brdzie jako jeden z szesnastu delegatów Okręgu Bydgoskiego PTTK.

Jako przykładowy pod względem wielorakości działalności włocławskich wodniaków niech posłuży rok 1957, pod wieloma względami szczególny, z którego zachowało się dość dużo relacji.

Członkowie Sekcji zaczynali go pełni ufności, że nadeszło lepsze jutro. Było to po październiku 1956, większość społeczeństwa wierzyła, że nastąpił powrót do normalności. Odnowione zostały rozwiązane w latach pięćdziesiątych organizacje, wśród nich ZHP i PZK. Dozwolone zostało używanie map dokładniejszych niż 1:300 000; na początku dekady posiadacz takowej mógł narazić się na posądzenie o szpiegostwo. Jako turystyczne wydawano tylko mapy w skali 1:500 000. Jeśli ktoś poruszał się po nieznanym terenie, wie, że niewiele można z takiej wyczytać. Zygmunt Prószyński, przemawiając na Zjeździe Delegatów Oddziału w maju 1957 roku, był rzecznikiem wszystkich działaczy, gdy zauważał: "sprostowały się również ścieżki PTTK, zniesiono rozumnie ideę masowości, która nie zdała egzaminu, (...) obecnie nawiązuje się do tradycji turystyki, gdzie nie imponuje ilość, lecz jakość". Spostrzeżenia te oparte były na kruchych podstawach. Już w 1958 roku Zarząd Okręgu wytknął włocławskim wodniakom poprzestawanie na kilkuosobowych spływach bez choćby jednego dużego, ogólnodostępnego.

Wraz z nowym rokiem unieważnione zostały dotychczasowe świadectwa pływackie, także te uzyskane rok wcześniej w wyniku egzaminu zorganizowanego na jez. Czarnym przez Rawę, Domrazka i Jakubowicza. Zajęto się ich wymianą na nowe po ponownym przeprowadzeniu egzaminu pływackiego. Społeczeństwo przywykło do takich nieuzasadnionych decyzji, także jeśli miały miejsce po październikowej odnowie.

16 strona

Jeszcze przed oficjalnym otwarciem przystani w dniu 2 czerwca, odroczonym na ten dzień z 12 maja z uwagi na brak flagi i pomostu, kajakarze dwukrotnie w większej grupie zeszli na wodę, wypływając na Kępę tudzież pod Kulin. Worek z poważniejszymi wyjazdami rozwiązał się latem. W czerwcu Koło PTTK przy Chłodni Składowej wyruszyło na Brdę, zaś grupa z Hydroprojektu pod kierownictwem Ewarysta Jakubowicza na Pojezierze Iławskie. Dzięki bardzo szczegółowej kronice prowadzonej przez Jakubowicza możemy dowiedzieć się, co wchodziło w skład menu spływowiczów - głównie chleb z boczkiem i produkty mleczne - a także poznać leśniczego z Sarnówek, który opiekował się sarenką oswojoną na tyle, że można było zrobić sobie z nią zdjęcie. Mazury nie były bynajmniej na wskroś polskie. Podczas poszukiwania sklepu we wsi Wieprz napotkano "przeważnie" Ukraińców, kilku Niemców, nim dotarto do Polaka, który udzielił informacji. Mazury były prześliczne. W Szelągu Wielkim woda miała taką przezroczystość, że jezioro sprawiało wrażenie "wielkiego akwarium". Był to jeden z ostatnich kajakowych wypadów byłego skauta Ewarysta. Poświęcił się później turystyce pieszej i kolarskiej. Wodnej poniechał.

Znaczna grupa członków Sekcji i Ligi Przyjaciół Żołnierza wyruszyła do Giżycka. Po przehalsowaniu Niegocina - większość płynęła na ożaglowanych kajakach P 17 - rozdzielono się. Siedem osób z LPŻ jeziorami i kanałami dotarło do Rucianego, przerzuciło koleją do Piszu i stamtąd spłynęło do Nowogrodu. Reszta pokonała Śniardwy i dopłynęła do Włocławka. Wiesiu Drzewiecki, uważany przez współczesnych za niezwykle proporcjonalnie zbudowanego młodzieńca, przedmiot wzdychań pań i panien, wraz z kolegą na łódce o imieniu "Łosoś" rodzinne miasto osiągnął szybciej. Pozostali, oprócz Kozińskiego, który pozostał w Nowogrodzie, prowadzeni przez Koryckiego i Rodeckiego, po dwudziestu sześciu dniach od startu. Swobodny to był spływ, bez żadnych rygorów.

Po Mazurach owego roku wędrowały również trzy inne włocławskie ekipy, m. in. Andrzej Linke spływał Krutynią w ramach otrzymanego bezpłatnie przydziału na wczasy wodne. Zorganizowane zostały także stacjonarne wczasy nad jez. Dybrzk. Podczas gdy to się działo, na drugim krańcu Polski Tadeusz Tyszkowski urzeczywistniał swoje przeznaczenie - popularyzował turystykę kajakową wśród młodzieży. Liceum Marii Konopnickiej we Włocławku, w którym był nauczycielem wychowania fizycznego, do 1956 roku szkoła wyłącznie żeńska, stało się koedukacyjne. Tadeusz Tyszkowski założył w nim Szkolne Koło Krajoznawczo-Turystyczne, rekrutując jego członków z napływowego pierwiastka męskiego, po czym wraz z Euzebiuszem Smarzyńskim, nauczycielem chemii, zwanym w skrócie Zybem, i dwudziestoosobowym zespołem uczniowskim wyruszył na start pierwszego szlaku, do Łukawicy nad Sanem. Podróż trwała, bagatela, dwadzieścia pięć godzin. Spływ - cztery tygodnie, z postojem w Warce, gdzie zespół uczniowski został wymieniony na świeży. Nowe Koło otrzymało nazwę "Jantar", jakoby dlatego, że na obraz kupców podążających z południa na północ za złotem Bałtyku poszukiwać będzie nowych szlaków wodnych, co równie jest emocjonujące i przygód pełne. Tak przynajmniej twierdził jego twórca.

Działalność wodna stała się na tyle prężna, że Zarząd Okręgu przekazał na rzecz Oddziału Kujawskiego uprawnienia do weryfikacji Turystycznych Odznak Kajakowych: Popularnej i Brązowej.

Na początku 1957 roku do ustanowionych uprzednio dodano dwa nowe stopnie Odznaki, Popularny jako najniższy i Duży Złoty jako najwyższy. Okazało się bowiem, że pomimo rzekomego ułatwienia zdobywania Odznak w stosunku do norm PZK klasa robotnicza nie kwapi się do tego, natomiast zdarzają się tacy, którzy w ciągu sezonu potrafią wypływać ilość kilometrów wystarczającą do zdobycia zarówno Odznaki Brązowej, jak i Srebrnej. Powołano przy Oddziale Komisję Weryfikacyjną w składzie Władysław Domrazek, Tadeusz Tyszkowski, Witold Pomianowski, zatwierdzonym przez władze Okręgu w lutym 1958 roku. Komisja ta funkcjonuje do dnia dzisiejszego, aczkolwiek, co zrozumiałe, w innym składzie. Posiada obecnie uprawnienia do przyznawania odznak do Turystycznej Odznaki Kajakowej Za Wytrwałość Platynowej włącznie. Zgodnie z protokołem nr 1 z dnia 31.1.1958 roku zweryfikowała ona 12 Popularnych TOK i 14 Brązowych. Odznaki wyższego stopnia przyznawał Okręg. W 1958 roku zweryfikował on oprócz jednej Srebrnej i trzech Złotych także uprawnienia kadry Sekcji, nadając tytuły Przodownika TOK Witoldowi Pomianowskiemu i Tadeuszowi Tyszkowskiemu.

17 strona

Wydawało się, że jeśli Sekcja będzie posiadała więcej sprzętu, jej działania będą jeszcze prężniejsze. Wystąpiono do Okręgu o dotację na zakup sklejki, tarcicy dębowej i innych materiałów oraz opłacenie osoby mającej poprowadzić kurs budowy kajaków. Okręg dotację przyznał, kurs za odpowiednią opłatą zgodził się poprowadzić Eugeniusz Łapiński. Gorzej było znaleźć chętnych kursantów. Poszukiwano ich za pomocą ogłoszeń w prasie i radiowęźle, lecz okazało się, że środowisko włocławskie jest już nasycone. Akcja budowlana zakończyła się fiaskiem, dotację trzeba było zwrócić. Nauczony smutnym doświadczeniem Oddział pomimo nalegań Okręgu nie podjął się organizacji kursu także w roku następnym.

Koniec lat pięćdziesiątych charakteryzował się pewnym organizacyjnym nieładem. Całością życia wodniackiego włocławskiego PTTK kierowała Komisja Turystyki Kajakowej, zaś poszczególne imprezy organizowały różne koła szkolne i zakładowe. Sekcja Turystyki Wodnej jakby prawie nie działała, albowiem nie urządzała własnych spływów. Uczestnicy i kierownicy wycieczek aranżowanych przez inne jednostki byli jednakże członkami Sekcji. Czy można by zatem uznać te imprezy również za jej imprezy? Nadto korzystanie z obiektów przystani przez wielu członków różnych kół powodowało, że nie miała ona jasno określonego gospodarza. Sprawy te domagały się rozwiązania, a do tego potrzebna była odpowiednia osoba.

W dniu 16 kwietnia 1959 roku Walne Zgromadzenie dokonało wyboru nowych władz Oddziału, powołując na prezesa Andrzeja Podgórskiego, człowieka energicznego i pełnego inicjatywy. Miał on tę rzadką cechę, że jeśli czegoś się tknął, angażował się w to bez reszty. Co więcej, potrafił zmobilizować innych. Z jego inicjatywy funkcję kierownika Sekcji Wodnej powierzono na okres dwóch kadencji Zarządu Henrykowi Wawrzyniakowi, wyznaczając mu zadania "scalenia rozproszonych dotąd wodniaków - amatorów i stworzenia zwartej, aktywnej grupy turystów-kajakowców oraz uporządkowania terenu przystani i przeprowadzenia remontu hangaru". Pomysł zjednoczenia włocławskiego środowiska nie był nowy, "zamiarowano" już wcześniej utworzyć Miejski Klub Wodny z połączenia Sekcji LPŻ, PTTK "i w ogóle wodniaków", ale tym się różnił od poprzedniego, że był mniej ambitny, gdyż ograniczony do PTTK. Był on pochodną zwycięskiej wówczas koncepcji organizowania turystyki w ramach kół zainteresowań, co wiązało się z rezygnacją z kół zakładowych. Tylko nieliczne z nich rozwinęły działalność na większą skalę. Pomocą panu Wawrzyniakowi mieli służyć Eugeniusz Łapiński i Jerzy Grzeczkowski - jako członkowie Zarządu Sekcji, a także znajdujący się w składzie Zarządu Oddziału Witold Pomianowski, Tadeusz Tyszkowski i inni.

Pan Wawrzyniak się jak dotąd w pracach Sekcji nie udzielał. Był człowiekiem dokładnym i konsekwentnym, a przy tym pełnym młodzieńczego jeszcze entuzjazmu - miał lat trzydzieści jeden. Te cechy oraz pragnienie, by nie zawieść Podgórskiego, który mu "cholernie imponował" i z którym dobrze się rozumiał, wsparte przeświadczeniem, że woda to źródło wielu wrażeń i przyjemności, gwarantowały sukces. Początek przygody z kajakiem Henryk Wawrzyniak miał już za sobą. Zaczęła się ona parę lat wcześniej podczas wizyty u rodziny w Gdyni. Brat żony pana Wawrzyniaka, Danuty, zaproponował wówczas jej oraz szwagrowi wspólny wyjazd na Krutynię. Uważał oboje, a zwłaszcza szwagra, za zdeklarowanych mieszczuchów i był pewien odpowiedzi odmownej. Na spływie nie dość, że trzeba wiosłować i samodzielnie przygotowywać posiłki, to na dodatek noce spędza się w namiotach! Zapomniał o drugiej naturze Polaka, którą jest przekora. Pan Wawrzyniak bladego pojęcia o kajakowaniu nie mając, zgodził się. Ten pierwszy wypad to był "wielki wypał"; w ślad za nim nadeszły następne. Nawet dziura złapana na Drawie nie osłabiła zapału. Wysuszenie przy ognisku mokrych wskutek wtargnięcia wody kocy zakrawało na iluzję, podobnie jak sen. Wyjściem z sytuacji okazała się umiejętność gry w brydża. Noc pozostała nieprzespana, lecz przez jakie wisty, jakie szlemy...

18 strona

Eugeniusz Łapiński urodził się 18 lipca 1913 roku. W wieku młodzieńczym zawarł znajomość z wodą. Został wioślarzem, i to nie byle jakim. W roku 1939 zdobył wraz z kolegami z Towarzystwa Wioślarskiego we Włocławku pierwsze miejsce w XX Ogólnopolskich Regatach Związkowych, uznawanych za mistrzostwa Polski, w kategorii czwórek ze sternikiem. Podczas kampanii wrześniowej dostał się do niewoli i czas zawieruchy wojennej przetrwał w oflagu w Dobiegniewie. Po powrocie do Włocławka znalazł stałe zatrudnienie jako nauczyciel zajęć plastyczno-technicznych. Dzięki znajomości z Włodzimierzem Gniazdowskim, datującej się z czasów, gdy w obozie jenieckim prowadził kawiarnię a Gniazdowski zajmował się animowaniem życia kulturalnego, został scenografem i jednym z aktorów amatorskiego teatru nauczycieli, późniejszego Teatru Ludzi Upartych. Nieobce były mu również inne dziedziny sztuki; pasjonowało go zwłaszcza malarstwo. Najwierniejszy pozostał jednak wodzie. Tyle, że zamienił wioślarski wózek na kajakowe siedzisko. W 1956 roku wypływał siedząc na nim Brązową TOK.

Jerzy Grzeczkowski miał trzydzieści sześć lat i z wykształcenia i zamiłowania był leśnikiem. Nie pracował jednak w zawodzie, marzył tylko o cichej leśniczówce w leśnym ustroniu. Namiastką spełnienia marzeń było biwakowanie na polanie wśród rudawych pni sosen i przekradanie się kajakiem lub łodzią przez sitowie w poszukiwaniu ryb. Jerzy Grzeczkowski mieszkał w tym samym domu, co państwo Kleyna, znajomi pana Wawrzyniaka; do Sekcji trafił na dobre dzięki swoim sąsiadom.

Nowy Zarząd skupił się początkowo na przekształceniu przystani w stanicę wodną z prawdziwego zdarzenia. Pamiętając o niedawnych problemach postanowiono rozbudować ją poza terenem, do którego mogłyby rościć sobie prawa osoby trzecie. Wystąpiono do Miejskiej Rady Narodowej o przydzielenie w użytkowanie PTTK nabrzeża położonego przy ulicy Piwnej, znajdującego się po lewej stronie Zgłowiączki przy korycie Wisły, jak również o dotację na częściowe pokrycie kosztów związanych z budową stanicy. Zwrócono się do Zarządu Głównego PTTK o ujęcie nakładów na stanicę w planie inwestycyjnym na 1960 rok, dołączając jej projekt.

Opracował go inż. Karol Osterloff. Przyszła stanica miała składać się z budynku głównego oraz sześciu domków kempingowych. Budynek główny na rzucie prostokątnym, o szkielecie z prefabrykatów betonowych i drewna, ścianach z desek grubości 25 mm mieścić miał w części parterowej hangar na kajaki. W jednym segmencie, podwyższonym, z użytkowym poddaszem znajdować miały się szatnie i pomieszczenie kancelaryjne. Budynek ten zamierzano wznieść w całości na gruncie Skarbu Państwa, przy czym elewacją południowo-zachodnią przylegać miał do terenu pana Ciechanowskiego, na którym stałyby domki kempingowe.

Zaprezentowany plan uzyskał akceptację Zarządu Głównego. Na jego realizację przyznał on 200 000 zł. Pomimo to nie został wprowadzony w życie. Ostatecznie uregulowano bowiem kwestię stosunków prawnych na obszarze przystani. W 1960 roku ugodzono się z mieszkającymi we Wrocławiu spadkobiercami pana Ciechanowskiego, jego żoną i synem, co do warunków dzierżawy terenu na okres pięciu lat. Oddział zobowiązał się zapłacić czynsz za lata 1958 i 1959 w kwocie po 600 zł od roku; na przyszłość wysokość czynszu ustalono na 1200 zł rocznie. Rok później uzyskano ich zgodę na przedłużenie dzierżawy na czas nieograniczony. Odstąpiono wtedy całkowicie od koncepcji budowy nowego hangaru. Prawdopodobnie pomogła też w podjęciu tej decyzji powódź, która w 1960 roku podtopiła płaszczyznę, na której miał stanąć. A nie było to bynajmniej jakieś zjawisko nadzwyczajne czy też kataklizm. Ot, pospolity letni przybór.

19 strona

Podczas planowania budowy nie zaniedbywano tego, co posiadano. Oprócz dokonywania bieżących porządków zakupiono z dotacji przyznanej przez władze Okręgu na doposażenie obiektu stoliki i foteliki wiklinowe oraz dwa namioty i osiem materaców. Przedmioty te mogły się przydać także w przypadku rozbudowy obiektu.

Intensywne prace remontowe i renowacyjne przeprowadzono w roku 1960. Przebudowano przylegającą do hangaru przybudówkę, likwidując drzwi łączące ją z jego wnętrzem i wstawiając je w ściankę działową pomiędzy kantorkiem przystaniowego i szatnią, pomieszczeniami, na które się dzieliła. Obito płytami pilśniowymi ściany szatni, wzmacniając je oraz ściany kantorka drewnianym oblistwowaniem. Wykonano regały do wałków silników kajakowych i innego oprzyrządowania. Wiktor Woźniak, jeden z wielu przechowujących swój sprzęt na przystani mieszkańców Włocławka, nieodpłatnie naprawił podmurówkę hangaru i próg do kantorka, za co Zarząd Oddziału złożył mu pisemne podziękowanie. Zjazd betonowy do pomostu na Zgłowiączce wykonały miejskie służby drogowe, zaś nawierzchnię pomostu naprawiła Spółdzielnia Pracy "Przyszłość". Za te ostatnie prace zapłacono z funduszy przyznanych przez Okręg. Nie starczyło ich na sfinansowanie "oparkanienia" terenu, wystąpiono zatem o kolejną dotację. Nie otrzymano jej.

W roku 1961 w związku ze zmodyfikowaniem przez Oddział planów założenia stanicy wodnej wskutek uzyskania "wieczystej" dzierżawy i ograniczeniem ich do utworzenia bazy noclegowej GKKFiT przyznał dotację na ten cel w wysokości 30 000 zł. W założeniu miała ona wystarczyć na zakup sześciu domków kempingowych. W rzeczywistości jeden taki budyneczek wraz z wyposażeniem u producenta - Spółdzielni Pracy w Stęszewie - kosztował 17 935 zł. Nie da się ukryć, że rozbieżność między planem a realiami była dość znaczna. Oddział nabył dwa domki, pokrywając przewyżkę z własnych środków. Przez zimę składowane w hangarze, latem 1962 roku zostały zmontowane przez przyszłych użytkowników.

Przystań była już w tym czasie zradiofonizowana. Owocem tego jest notatka zamieszczona w "Gazecie Kujawskiej" z 9 września 1960 roku, zatytułowana "Koncert na dwa flety". Czyjeś zjadliwe pióro informowało:

"Miłośnicy muzyki we Włocławku mają nie lada okazję. Jeżeli ktoś chce "uradować sobie duszę", niech przejdzie się nad Zgłowiączkę (...) i usłyszy, jak z dwóch umieszczonych w pobliżu siebie głośników płyną dwie odmienne melodie. Wybór repertuaru zresztą jest starannie przemyślany. (...) 6 września z głośnika "Kujawiaka" płynęły rzewne tony piosenki śpiewanej przez Przybylską, a z sąsiedniego - "Cavalleria rusticana", a następnie fragment z "Oberona". (...) Warto też dodać, że głośniki (widocznie pod wpływem trwającej olimpiady) rywalizują ze sobą co do nasilenia głosu".

Drugi głośnik zainstalowany został przez PTTK. W tej błahej na pozór sprawie interweniował Zarząd Główny PTTK. Zarząd Oddziału odpisał, że głośnik jest zimą nieczynny, a w przyszłym roku uwagi Gazety zostaną uwzględnione. Opisane zajście dostarcza pewnego świadectwa o mieście, miejscowej prasie i ludziach bywających na przystani. Zwłaszcza jeśli będziemy pamiętać, że była to na temat przystani w lokalnym dzienniku pierwsza wzmianka. Daje również pewną orientację w kwestii gustów muzycznych społeczeństwa, aczkolwiek niecałego. Pięć lat wcześniej Billy Halley w dalekich Stanach Zjednoczonych nagrał krótki, prosty utwór "Rock around the clock". Niebezpieczne to były dźwięki. Zawojowały serca i kończyny młodzieży na całym świecie skuteczniej od komsomołu. Również we Włocławku, gdy szły ze sobą o lepsze głośniki nad rzeką, nieliczne grupki chłopaków i dziewcząt spotykały się po domach u tego, kto posiadał adapter i słuchały rock'n rolla. Do niego oraz do nich należała przyszłość.

20 strona

W latach 1961-1962 doprowadzono na teren przystani z sąsiedniego KS "Kujawiak" linię wodociągową, instalując własny wodomierz, założono oświetlenie elektryczne w pomieszczeniach i na zewnątrz. Powiększała się własna baza sprzętowa. Rajmund Rawa żegnając się z pływaniem podarował Sekcji kajak. Hanna i Bronisław Gnatowscy darowali małą łódkę, tzw. "bączka", przystosowanego do żagla oraz motorka. Parę jednostek odkupiono. Korzystanie ze sprzętu Sekcji, hangaru i szafek uregulowano wprowadzając odpowiedni regulamin. Aby ułatwić wodowanie podjęto starania o wykonanie stosownego wózka. Henryk Wawrzyniak zwrócił się w tym celu do swego przełożonego, dyrektora Kujawskich Zakładów Koncentratów Spożywczych, inż. Romana Waczyńskiego. Dzięki jego uprzejmości pracownicy KZKS zespawali ramę, w której zamocowano dostarczone przez Sekcję ośkę i kółka. Sporządzili oni także metalowy stojak do transportu kajaków na samochodzie ciężarowym, z którego korzystało na początku głównie SKKT "Jantar".

Efekty kierownictwa pana Wawrzyniaka w zakresie zaprowadzenia na przystani porządku były widoczne, gorzej szło jednoczenie środowiska. W dalszym ciągu w pływaniu królował indywidualizm, przy czym w związku z konsekwentnym stanowiskiem, aby nie uznawać za sekcyjne wyjazdów organizowanych przez innych (wyjątek od tej reguły stanowiły ujmowane najczęściej w sprawozdaniach z działalności spływy organizowane przez Tadeusza Tyszkowskiego, który był jednym z aktywniejszych członków Sekcji, podobnie jak ich uczestnicy), nie było to pływanie nazbyt imponujące. Na zaprowadzenie instytucji wieloosobowych, zorganizowanych imprez, do czego dążył miłujący porządek szef Sekcji, trzeba było jeszcze poczekać. Na razie taki charakter miały jedynie tradycyjne wycieczki sobotnio-niedzielne po górnej Wiśle oraz jednodniowe okazjonalne przejażdżki na Dni Morza i na otwarcie sezonu wodnego. Oprócz nich grupowo, tyle, że na piechotę, wzięto udział w Zlotach Turystów na Kujawach we wrześniu 1959 i czerwcu 1960 roku. Reszta imprez miała postać skromniutkich wycieczek; Henryk Wawrzyniak z żoną i zaprzyjaźnionymi rodzinami Kleynów i Grzeczkowskich wyjeżdżali motorami nad jezioro Skępe lub Lubiechowskie, tam biwakowali, kajakowali dzięki miejscowym wypożyczalniom. Jurkowie Grzeczkowski i Kleyna łowili ryby. Nie marzyli o samodzielnym przemierzaniu dalszych szlaków, jak stwierdzi po latach pan Wawrzyniak.

Awangardą włocławskiego kajakowania była wówczas para nauczycieli: plastykotechnik Eugeniusz Łapiński i geograf Irena Pietruszczak. Z chwilą jej zapisania się do Sekcji Turystyki Wodnej Oddział Kujawski zyskał jedną ze swych najaktywniejszych działaczek. Nazywać ją miano "Mrówą", tyle miała w sobie energii i chęci do wszelakich przedsięwzięć. Motorem wstąpienia jej do Sekcji nie była jednak bynajmniej miłość do szlaków, ale uczucie do Gienka Łapińskiego. Już wtedy zagięła na niego parol, powiedzą po latach znajomi.

Tego jednak w dniu, w którym opuszczali Kraków na żagielku ze sprzyjającym wiatrem, nikt nie wiedział. Był to rok 1959 i pierwszy wspólny spływ. Trwał, jak i następne, przez ponad miesiąc; oboje mieli wszak wakacje. Przeżyli na nich wiele. Na Drwęcy omal nie zostali zmiażdżeni przez tratwy. Pan Eugeniusz rozciął druty wiążące pnie i przepływali między nimi, gdy nagle zaczęły się łączyć, nadludzkim wysiłkiem rozpychali je, leżąc na burtach. Z hukiem zatrzasnęły się za nimi. Podczas letniego przyboru na Wiśle kilka dni musieli odczekiwać pod Toruniem na spowolnienie nurtu, z którym pomimo pomocy silniczka nie można było sobie dać rady. W Ełku w hotelu zastanawiali się, gdzie przepadł kajak, który pomimo wcześniejszego wysłania nie dotarł na czas. Jako pierwsi włocławianie dotarli na Suwalszczyznę, poznali Czarną Hańczę i ulegli zauroczeniu. Czerwone grzbiety ryb odzwierciedleniem były kształtów kajaka.

21 strona

Długodystansowe wędrówki kontynuował ze swoimi uczniami Tadeusz Tyszkowski. Co roku dwa zespoły pokonywały łącznie kilkaset kilometrów. Na jednym z takich spływów w 1961 roku pływanie rozpoczął piętnastoletni Wojtek Krajewski. Nastąpiło to w Muszynie na Popradzie. Zanim do tego doszło, przezwyciężyć trzeba było opór placówki WOP. Poprad jest na tym odcinku rzeką graniczną, więc żołnierze traktowali włocławską grupę jako potencjalnych przestępców, pragnących nielegalnie przedostać się do bratniej Czechosłowacji. Zgodę na płynięcie otrzymano dopiero po wielu interwencjach, w tym w Komendzie WOP w Nowym Sączu. Poprad jest również rzeką górską, pełną kamieni, więc to płynięcie nie okazało się takie proste. Codziennie zdarzały się wywrotki lub kolizje ze skałą. Łatano dziury. Sklejka, gwoździe, młotek, smoła, szpachlowanie. Sklejka, gwoździe, młotek... Wojtek Krajewski przez pierwsze cztery dni codziennie wszystko miał mokre, ale nie narzekał. Popłynąć na spływ z panem Tyszkowskim było ogromną nobilitacją, zachwycającym wyrwaniem się z miasta. Było przygodą. To, że namioty nie miały podłóg - oprócz tego jednego, należącego do belfra - oraz to, że koc zabrany z domu nie zawsze dawał wystarczającą ochronę przed zimnem, że trzeba było dla rozgrzewki ćwiczyć przysiady przy maszcie, gdy o czwartej nad ranem przymrozek zwarzył chylące się ku jesieni trawy, potęgowało tylko wrażenia. Bardziej stateczni uważali Tadeusza Tyszkowskiego za człowieka nierozsądnego, żeby nie powiedzieć szaleńca, nie dbającego o życie i zdrowie tej młodzieży. Bo żeby zabierać takich młodych, co więcej - nieopływanych, na tak trudną rzekę... Loco - szalony - określiliby go znajomi Wiktora Ostrowskiego. Wiara, która z nim pływała, miała inne, pochlebniejsze zdanie.

Upływała czteroletnia kadencja Zarządu Sekcji. Na zebraniu 14 maja 1962 roku, w którym wzięło udział 13 członków Sekcji oraz Prezes Oddziału Andrzej Podgórski, skład Zarządu powiększono o Stefana Rodeckiego. Postanowiono też, że aktywiści Sekcji będą korzystali z kajaków bezpłatnie Innych obowiązywał cennik od 3 zł za godzinę do 15 zł za dzień przy imprezach trwających od 1 do 15 dni.

Na tymże zebraniu Witold Pomianowski wysunął wniosek, aby zmienić nazwę Sekcji na Klub Wodniaków PTTK. Wniosek ten został przyjęty i zaakceptowany przez Zarząd Oddziału. Patrząc z perspektywy czasu był to niezły akcent na zakończenie okresu porządkowania i organizowania środowiska kajakarskiego, skupionego wówczas w PTTK. W końcu maja Zarząd Oddziału wystąpił z wnioskiem do Okręgowej Komisji Turystyki Kajakowej przy Zarządzie Okręgu PTTK w Bydgoszczy o przemianowanie Sekcji na Włocławski Klub Wodniaków PTTK i uzyskał jej akceptację. Ucieleśniony został pomysł Feliksa Koryckiego, wyrażony na Walnym Zjeździe Delegatów Oddziału PTTK 9 maja 1957 roku, aby utworzyć klub wodniaków na wzór Warszawy, w której jednym z założycieli takowego był jego dobry znajomy Zbigniew Błażejewski. Włocławski klub zgłoszony został do PZK. Verba res secutus est.

22 strona

W chwili przekształcenia Sekcja liczyła sobie 75 członków. Na mienie ruchome składało się 6 kajaków, 3 koła ratunkowe, 2 kochery, 7 namiotów, 8 materacy gumowych. Jeśli chodzi o ilość sprzętu pływającego, była ona może skromna, ale wielu było posiadaczy własnych łódek. Oceniano, że na prywatnych jednostkach zdolnych było wziąć udział w spływie 44 osoby.

Odnowiona przystań atmosferę miała niemalże domową. Dla człowieka ważne jest móc wrócić do własnego, przytulnego domu. Nawet opuścić go jest wtedy łatwiej. Wisła była już poznana jak dobra przyjaciółka. Miło było z nią pogawędzić, wymienić z wodą wiosłem uścisk. Nie widziane rzeki, szemrzące we wspomnieniach tych, którzy je przepłynęli oraz te przez nikogo jeszcze nie zbadane kusiły jednak coraz bardziej.

Następny rozdział

Spis treści

Poprzedni rozdział