53 strona
Koniec epoki 1990 - 1997
"Do bractwa na Niżu nikt nie mógł być
jako towarzysz przyjęty, kto porohów
samotnie czółnem nie przebył,
ale dla Nienasytca czyniono wyjątek,
gdyż skały jego nigdy nie bywały zalewane"
Henryk Sienkiewicz - Ogniem i mieczem
W kulturę człowieka od samego początku wpisany jest bardzo głęboko element piękna. Wyraża się on w dziełach sztuki, będących rezultatem twórczej wyobraźni i myśli, lecz ma charakter pierwotny w stosunku do nich. Wystarczy rozejrzeć się dookoła, aby zauważyć piękno świata, jaki nas otacza. Trzeba tylko spróbować je dostrzec. Umiłowanie krajobrazu ojczystego jest jednym z elementów patriotyzmu, równie ważnym co umiłowanie historii, tradycji, języka. Na kajakowym szlaku zatem również można uczyć się ojczyzny, pojmować jej znaczenie jako wspólnego dobra i rozumieć, że obowiązek jego kultywowania spoczywa na każdym obywatelu.
Niewiele trzeba, tylko jeden ludzki gest, aby istniejące piękno zostało zniszczone, a próby jego poszukiwania stały się powieścią idioty, głośną, wrzaskliwą i nic nie znaczącą.
Lata dziewięćdziesiąte zaznaczyły się w życiu Klubu następującymi zjawiskami: zanikła całkowicie działalność żeglarska, zamarło życie klubowe na przystani, która uległa zniszczeniu, nastąpił spadek liczby członków Klubu związany z wynikającym z przyczyn obiektywnych ograniczeniem ich do osób uczestniczących w spływach, zaś cała aktywność skanalizowana została w ramach zorganizowanych imprez kajakowych, wśród których znaczną rolę zaczęły odgrywać wyjazdy na rzeki o znacznym stopniu trudności.
Ograniczanie znaczenia żeglarstwa w Klubie datuje się od początku regulacji Zgłowiączki w 1986 roku. W 1990 roku z osób powiązanych z żeglarstwem pozostały tylko te korzystające z Omegi oraz Władysław Frankiewicz, ostatni z budujących łódź na przystani. Spadała liczba wypływów do dwóch w 1994 roku. W czasie regat na Zalewie złamany został maszt. Odtąd Omega leżała nieużywana na terenie przystani. Można zatem uznać tę datę za koniec działalności żeglarskiej w Klubie.
W związku z odejściem z Klubu żeglarzy i osób, których członkostwo opierało się na wypływach na Wisłę, zmalała liczba członków, ustalając się na poziomie oscylującym powyżej dwudziestki. Pozostały tylko osoby uczestniczące aktywnie w spływach. Procentowo zwiększyła się ilość członków uczestniczących w zebraniach. Na walnym zebraniu 30 marca 1990 roku obecne były 23 osoby na 32 członków; 23 grudnia 1996 odpowiednio 13 na 23. Dla porównania - w zebraniu sprawozdawczo-wyborczym 10 grudnia 1980 roku uczestniczyły 24 osoby na 62 członków Klubu. Nie uległa zmianie ilość uczestników spływu rodzinnego ani też wyrażana w liczbach bezwzględnych ilość uczestników wszystkich kajakowych imprez klubowych w skali roku. Wyprowadzić należy z powyższego wniosek, że zmiana w liczebności była istotna pod względem ilościowym, lecz nie jakościowym.
Charakterystyczne jest, że na 23 członków Klubu w 1996 roku było 2 uczniów, 8 studentów i 10 osób z wykształceniem wyższym, w tym 5 nauczycieli. Sytuacja nie uległa zatem w porównaniu do lat sześćdziesiątych zmianie, kiedy to spośród aktywnie uczestniczących w spływach zdaniem Henryka Wawrzyniaka około 70% stanowiły osoby po studiach - elita swego pokolenia. Młodym robotnikom, którym miał służyć socjalistyczny system, nie chciało się.
54 strona
W 1990 roku walne zebranie członków WKW podjęło z inicjatywy Mariana Stalisia uchwałę ustalającą, że składka klubowa będzie wynosiła podwójną wysokość aktualnej składki członkowskiej PTTK. Przyjęcie tej klauzuli waloryzacyjnej było konieczne w związku z inflacją występującą w kraju. Ustalono także, że osoby, które nie odpracują godzin społecznych do 30 czerwca, obowiązane będą uiścić ekwiwalent pieniężny. W innym przypadku nie będę mogły korzystać ze sprzętu klubowego. Przyszłość pokazała, że trudno było to wyegzekwować.
Rozwijało się kajakarstwo związane z bliższymi lub dalszymi wyjazdami. Co roku organizowany był ogólnodostępny spływ kajakowy. W 1990 roku odbył się on na Zgłowiączce. Wzięła w nim udział największa w historii liczba 90 uczestników. Uczestniczyły w nim oprócz włocławskich zespoły z Bełchatowa, Płocka i "Skierki" Skierniewice. Rzeka była wyjątkowo uciążliwa i zawalona drzewami, zmuszającymi do precyzyjnego manewrowania, przez co od bełchatowian otrzymała przezwisko "Rzeżączki". Ostatnie załogi, płynące składakami dzieciaki z drużyny Marka Tężyckiego na biwak do Mazur dopłynęły o 22.30, sześć i pół godziny po pilocie prowadzącym, który płynął plastikową jedynką. Po raz pierwszy wyścigu na jeziorze Głuszyńskim nie wygrała osada WKW, bezkonkurencyjni byli bowiem "Skierkowcy". Wpływające na zakończeniu spływu do włocławskiego parku załogi trzymały wręczone im przez organizatorów transparenty z nazwiskami osób powiązanych z Komitetem Obywatelskim "Solidarność", kandydatów do pierwszych od 1950 roku wyborów samorządowych. Po latach politycznego centralizmu w tym właśnie roku reaktywowany został bowiem w Polsce samorząd terytorialny.
Po rocznej przerwie w jego organizowaniu, związanej z nawałem pracy przy szykowaniu przystani na wizytę papieża, w 1992 roku spływ ogólnodostępny zorganizowano na pięknym odcinku Wisły do Torunia. Uczestniczący w nim Zygmunt Rączkowski gdzieś pod Nieszawą ogłosił swoją teorię pływania. Mianowicie nie polega ono, choć może się tak wydawać, na wiosłowaniu, lecz na myśleniu, jak zrobić, aby zawsze było z wiatrem, z prądem i z góry - przy czym to trzecie jest najważniejsze.
Na spływie tym rozpoczął pływanie w Klubie Bartłomiej Jóźwiak, pochodzący z rodziny o żeglarskich tradycjach osiemnastolatek. Dał się szybko poznać jako zacięty kajakarz, zarazem pracowity i pomysłowy człowiek. Wkrótce w pracach na przystani jak i w działalności programowej zaczął odgrywać istotną rolę.
Od 1993 roku przez dwa lata "imprezy dla dzieci i młodzieży" odbywały się na Skrwie. Pierwsza z nich odbywała się przy padającym przez znaczny czas deszczu. W Brudzeniu na rumowisku przy dawnym młynie wskutek lekkomyślności dwóch uczestników połamany został jeden z plastikowych kajaków. Napłynęli oni na przeszkodę, w poprzek której zaklinowana była już inna dwójka. Uderzona przez napływających przełamała się niemal na pół. Kajak ten został naprawiony dzięki przemyślności Bartka Jóźwiaka, lecz na wodę już nie powrócił. Wkrótce potem wraz z innymi spłonął. Drugi ze spływów Skrwą odbywał się przy ładnej pogodzie. Jedną z konkurencji przeprowadzonych podczas jego trwania był konkurs na najlepszą rymowankę. Wygrał go duet autorski Magda Łotecka - Jola Sarnowska dwuwierszem:"Jak kwatermistrz ścierwo leje, wszystkim nam się gęba śmieje". Kwatermistrzem był Marian Staliś; co to jest ścierwo, niech czytelnik się sam domyśli.
W 1995 roku powrócono na wypróbowaną trasę Zgłowiączki. Z przerwą w 1996 roku, wywołaną brakiem funduszy, spływy nią odbywają się do dzisiaj. Niski stan wody nie pozwolił rozpocząć go w planowanym miejscu, tj. nad jez. Głuszyńskim. W związku z doświadczeniami z roku 1990 zmodyfikowane zostały etapy. Skrócony został etap do Mazur, a wydłużony ostatni; nowy biwak urządzono w Machnaczu.
55 strona
Najważniejszą wewnątrz klubową imprezą pozostał letni spływ rodzinny. Wyruszano zarówno na szlaki znane, jak i całkiem nowe. W latach 1990 - 1992 wyjazdy organizowane były wspólnie z Kołem PTTK przy Azotach; spływano w zasadzie oddzielnie. W 1990 roku podczas spływu Czarną Hańczą i Kanałem Augustowskim po raz ostatni w historii włocławscy kajakarze spotkali się z tratwami. Trzeba było ścigać się po jeziorze z ciągnącym je holownikiem, aby zdążyć przed nimi do śluzy. Na spływie tym pływanie w Klubie rozpoczęli bracia Stanisław i Tadeusz Wojciechowscy i ich dzieci, oprócz nazwiska nie mający nic wspólnego z rodziną Wojciechowskich działającą w Klubie w latach 60-tych i 70-tych. Pełen wrażeń był spływ Piławą i Rurzycą w 1991 roku. Spodobała się wszystkim zwłaszcza ta druga rzeczka, malutka, lecz cudnej urody. Nad jeziorem Trzebieszka spływowicze spotkali się z groźnym z początku leśnikiem Szymulą, który o świcie z zamiarem wyrzucenia ich z zajmowanej polanki przywędrował w kąpielówkach z pobliskiej leśniczówki. Zygmunt Rączkowski i Wojciech Krajewski z małą pomocą dyżurnej piersiówki udobruchali go i zaprosili na wieczór. Przybył w pełnej mundurowej gali. Zaraz wziął go w obroty czołowy "prelegent" spływowy Zygmunt. Wypytał się o czasy wojenne - leśnik był partyzantem na Lubelszczyźnie i porażony jego wyczynami mruczał:
- Pan to chodzący pomnik...
- W pipę z takim pomnikiem! - protestował Szymula.
- Ale pan to ma wąsy jak Piłsudski... - zaglądał na to leśnikowi głęboko w twarz Zygmunt.
W końcu leśniczy udał się do domu. Chciał wędrować rzeką, "ona mnie zaprowadzi", ale wyperswadowano mu ten pomysł.
Nad jeziorem Krępsko Średnie pamiątkowe zdjęcie zrobiono przy płycie upamiętniającej pobyt kardynała Karola Wojtyły, znamienitego turysty, który swą wodniacką przygodę zaczął już w 1953 roku na Brdzie. W 1978 roku właśnie znad Rurzycy wyjechał na konklawe do Rzymu, by, jak sam powiedział, przesiąść się z kajaka na Łódź Piotrową.
Wspaniałe były biwaki nad Gwdą w następnym roku. Spływ ten był uciążliwy z powodu wielu przenosek przez elektrownie. Pech prześladował na nim Tadka Wojciechowskiego. Już w autobusie wiozącym uczestników spływu nad jezioro Wierzchowo tak się odezwał:
- Śniło mi się, że nie zabrałem namiotu. Czy ktoś go zabrał?
Nie było takiego "ktosia". Tadek musiał się po namiot wracać. Później też było nielekko. W Gołębiewie zapalił najdroższego papierosa w życiu - była susza, w lesie przyłapała go na paleniu straż leśna i ukarała mandatem. W Węgorzewie Szczecinecim został pokąsany przez osy w czasie przenoski. Wykonały one dwa naloty dywanowe biorąc za cel jego głowę i tylko pomoc radioterapeuty Zygmunta, wapno oraz natychmiastowa wizyta w szpitalu, dokąd zawiózł go leśniczy z pobliskiej leśniczówki, uchroniły Tadzję od poważniejszych konsekwencji.
Spływ na Gwdzie był przedostatnim spływem Alicji Staliś. Później była jeszcze sierpniowa włóczęga z Iławy do Ostródy. Na ostatnim biwaku na wyspie na jeziorze Drwęckim nocowali również żeglarze. Śpiewali, radowali się, wznosili toasty: "Za to, że nie pijemy po raz pierwszy i obyśmy nie pili po raz ostatni!" Skwierczały płomienie ogniska.
11 czerwca 1993 roku, w czasie, gdy dwie klubowe grupy były na ukochanej wodzie, Alicja Staliś zmarła na raka we Włocławku.
Niewypałem okazał się spływ Legą i Jegrznią w 1994 roku. Do trasy tej zachęcił włocławiaków odbyty wcześniej spływ Rospudą, jedną z najurokliwszych rzek Polski, prowadzącą wody równolegle do Legi. Od startu w Olecku trzeba było borykać się ze ściekami komunalnymi, a później licznymi przeszkodami. Na domiar złego panujący upał pod koniec trasy na Biebrzy wręcz uniemożliwiał płynięcie w godzinach południowych. Wobec tego wypływano o świcie, a przed południem zarządzano sjestę i spędzano ją w cieniu nielicznych drzew. Maciej Kleyna miał wiele racji mówiąc, że spływ zawsze kojarzył mu się ze wczasami, a nie z obozem karnym.
56 strona
Kolejnego spływu też nie można by zaliczyć do udanych. Wyruszono za podszeptem wuja Mariana na Kanały Obry i Kółko Konwaliowe. Okazało się, iż było to klasyczne wpuszczenie się w kanał. Środkowy Kanał Obry wręcz skończył się w pewnym momencie, w korycie nie było widać wody tylko ciągnące się po horyzont trzcinowisko i trzeba było załatwić przewózkę. Gdy udano się w tym celu do wsi, miejscowi chłopi nie mogli pojąć, którędy płynęli włocławianie. "Przecież to jest rów melioracyjny!" - dziwili się. Jednym z nielicznych pozytywnych aspektów spływu było bogactwo błotka, dzięki czemu łatwo było urobić odpowiednią masę do smarowania podczas tradycyjnego chrztu wodniackiego nowicjuszy.
Po tym doświadczeniu nastąpił powrót na szlak znany i uznany, aczkolwiek jeszcze w takiej konfiguracji nie pływany: Brdę ze Zbrzycą i Chociną.
Włocławski Klub Wodniaków delegował swych członków na spływy organizowane przez inne kluby, przy czym najczęściej były to spływy zimowe. Poczynając od 1993 roku kilkukrotnie wzięto udział w spływie prowadzonym przez Jerzego Korka na Brdzie. Jego specyficzna niespieszna atmosfera odpowiadała bardzo włocławianom. Zwłaszcza spływy zimowe zwykli traktować w sposób relaksowy, ceniąc sobie spływanie "swobodnym leszczem" pośród cichych ośnieżonych brzegów, szeroką szemrzącą rzeką, która się od lat nie zmienia. W 1994 i 1995 roku WKW otrzymał puchar dla najaktywniejszej drużyny. Jego członkowie byli wyróżniani indywidualnie. W 1994 roku Ola Kotwasińska za rekordową ilość niechcianych kąpieli dostała turystyczny stołeczek, zaś w 1996 roku za umilanie wieczorów grą na gitarze i śpiewem nagrodzony został Tomasz Krajewski. Furorę zrobiła napisana ongi przez Mariana Stalisia piosenka.
"My wszyscy wiemy jak to cudnie
zimową Brdą płynąć w południe,
na wiosłach mamy bryły lodu,
lecz wcale nie czujemy chłodu."
Spośród innych zimowych spływów wspomnieć należy o Gwdzie roku 1995 i Wełnie w 1997 roku, na której członkowie WKW byli najlepsi w wyścigu po trójkącie - wygrał go Bartłomiej Jóźwiak przed Piotrem Sutorowskim.
Udział w obcych imprezach częstokroć wiązał się z zawartymi znajomościami z wodniakami z różnych regionów Polski. Na zaproszenie Tadeusza Warzechy dwóch członków Klubu pojechało w 1991 roku na Prosnę, z której przywieźli kończącą odtąd ogniska nastrojową piosenkę "Pamiątka ze spływu" i poranne Tadziowe: "Wypływamy!". Osobisty urok Stasi Marek z Piły zaowocował udziałem w zimowej Gwdzie oraz poznaniem puszczańskiego, kulącego się w jesiennych żółcieniach i brązach odcinka Głomi.
Liczebność i charakter innych wyjazdów klubowych były zróżnicowane. Współpraca z włocławską jednostką wojskową umożliwiła organizację pierwszomajowego spływu górną Notecią w 1990 roku. Porywisty wiatr wiejący pierwszego dnia na jeziorze Brdowskim spowodował dwie wywrotki. Jedna z nich była o tyle nieprzyjemna, że dwie osoby, które jej doświadczyły dryfowały trzymając się kajaka w poprzek jeziora, asekurowane przez inne załogi. Fale były tak silne, że niemożliwe było podpłynięcie do bliższego, zawietrznego brzegu.
Imprezy w gronie swoich znajomych równoległe jakby do spływu rodzinnego organizowała zrzeszona w Klubie młodzież. Robert Kazimierski latem spływał kilkukrotnie Skrwą i Zgłowiączką. Jarosław Czerwiński i Dariusz Listkowski przemierzyli jeziora koło Iławy, Krutynię, Brdę i Drawę. Od wypływu do Bobrownik w 1993 roku datuje się ożywiona działalność kajakowa Bartka Jóźwiaka, Bartka Kręcickiego "Sołtysa" i kolegów ze szkolnej ławy. Odnowili oni tradycję długodystansowych spływów, występujących w początkowym okresie istnienia Sekcji i Klubu. W 1993 roku pokonali ponad sześćsetkilometrową trasę tzw. Szlaku Kopernika. Rok później spłynęli grupowo Zgłowiączkę, a we dwójkę Wisłę ze Skoczowa do Włocławka. Charakterystyczna dla tego wyczynu jest jedna z wypowiedzi Sołtysa na wodzie: "No, osiemdziesiąt kilometrów w łapkach, godzina szesnasta, możemy sobie dwie godzinki pospływać". Po zbliżeniu się Bartka Jóźwiaka ze starą klubową ekipą Sołtys wraz z pozostałymi kolegami przepłynął jeszcze dwukrotnie Wdę oraz szlak Wielkich Jezior, Rybnicę, Pisę i Narew.
57 strona
Odrębnym rozdziałem w historii młodzieżowego pływania jest efemeryczny Akademicki Klub Kajakowy, założony w Toruniu na początku 1994 roku przez studiującego tam ówczesnego wiceprezesa WKW Tomasza Krajewskiego. Zorganizował on tylko dwie imprezy w 1994 roku, po czym osoby zainteresowane kontynuowały pływanie pod egidą WKW, m.in. na spływach organizowanych przez tandem Tomasz Krajewski - Bartłomiej Jóźwiak: na Pilicy i Wiśle oraz na Bobrze i Odrze. Obydwa zapadły w pamięć uczestników, pierwszy z powodu długiego dystansu i fatalnej pogody, drugi z powodu dalekich i uciążliwych przenosek wokół elektrowni. Jerzy Duży, uczestnik spływu Bobrem, nie pytał się rankiem, ile będzie do zrobienia tego dnia kilometrów, ale ile będzie elektrowni.
Dodatkowe wyjazdy organizowali starzy członkowie Klubu. Piotr Sutorowski był organizatorem spływów w dorzeczu Piławy. Marian Staliś zwiedzał jeziora mazurskie, Krutynię, Noteć, Foluską Strugę i Gąsawkę - za ten szlak przeklinali go towarzyszący mu syn Konrad i Bartek Jóźwiak, były bowiem na nim baaaaardzo długie przenoski, a końcowy odcinek nie zaliczał się do najczystszych - oraz Obrę. Wojciech Krajewski inicjował takie spływy klubowe jak Rakutówką i Lubienką, powitanie wiosny na Noteci i Kanale Warta - Gopło, czy Marózką. Najcenniejszym jego pomysłem było przemierzanie jedynkami nie poznanych dotąd szlaków, po których można się było spodziewać znacznego stopnia trudności i uciążliwości.
Zapoczątkował je wyjazd na Skawę i Sołę w sierpniu 1991 roku. Wojtek Kotwasiński skonstruował wówczas bagażnik ze specjalnymi uszami, dzięki któremu możliwe stało się przewożenie na dachu samochodu dwóch sztywnych kajaków - jedynek. Wzięło w nim udział 6 osób, w tym cztery: Wojciech i Tomasz Krajewscy oraz Marian i Konrad Staliś - płynące i dwie towarzyszące. Na wyjeździe zastosowany został po raz pierwszy podział na grupy. Dwie osoby płynęły, podczas gdy pozostałe towarzyszyły im z brzegu samochodem, organizując postoje przy mostach, dostarczając suchy prowiant i napoje oraz gotując obiad. Następnego dnia zachodziła zmiana ról. Grupa stanowiąca obstawę z brzegu schodziła na wodę i tym razem jej wyłącznym zadaniem było tylko płynięcie. Wszystkie inne sprawy spoczywały na barkach poprzedników. System ten w różnych wariantach stosowany będzie na wszystkich wyjazdach jedynkami. W 1994 roku na Nysie Kłodzkiej zmodyfikowany zostanie o tyle, że do biwaku założonego pośrodku trasy pierwsza grupa dopłynie w porze obiadowej, zaś druga grupa popłynie dalej po południu. Następnego dnia nastąpi zamiana odcinków.
Spływy te z uwagi na związaną z nimi niewiadomą i skondensowane na niewielkich odcinkach trudności były pełne wrażeń. Zdarzało się, że miejsce startu obrano zbyt wysoko i z braku wystarczającej ilości wody tudzież nadmiaru zawalających koryto drzew trzeba było ciągnąć przez kilka kilometrów kajaki. W Jarze Brynicy oczekujący na punkcie kontaktowym Tomasz Krajewski i Wojtek Kotwasiński, urzędowo noszący imię Włodzimierz, dla rodziny Franio a z powodu swych wegetariańskich upodobań przezywany "Korzonkiem", już z daleka usłyszeli brodzących dnem strugi zmienników. Rzeka potrafiła też pochłonąć więcej czasu, niż oczekiwano. Stało się tak na Studnicy, gdy po siedmiu godzinach walki z zawałami okazało się, że przepłyniętych zostało ledwie dwanaście kilometrów oraz na Mieniu. Na tym ostatnim nie było żadnych dilletanti, sami profi, lecz pomimo to przed zmrokiem nie udało się osiągnąć ujścia do Wisły, gdzie miała być meta. Dwadzieścia sześć kilometrów z Lipna do ujścia przekroczyły możliwości płynących. Zdarzały się również przypadki odwrotne. Nadspodziewanie szybkie pokonanie górskiego odcinka Nysy Kłodzkiej pozwoliło na zawarcie znajomości z sąsiednią Białą Głuchołaską i był to bardzo pomyślny splot okoliczności. Biała w dolnym biegu jest bowiem malowniczą, krętą, złocącą się w słońcu bystrzyną, rozcinającą rozćwierkany wiosenny las.
58 strona
Trudność przebywanych szlaków powodowała, że nie obyło się bez wywrotek. Zainaugurował je Marian Staliś na Skawie pod mostem w Wadowicach. Następna jego wywrotka miała miejsce na Łupawie w Damnie. Korzonek postąpił tam zgodnie z wyznawaną przez siebie zasadą, że każdy słyszy to, co chce usłyszeć i zamiast wrócić się by pomóc wyciągać zaklinowany kajak, popłynął dalej. Na tejże Łupawie trzy wywrotki zaliczył początkujący na jedynkach Tadzja Wojciechowski. Niemal każdy debiut wiązał się z niezamierzonym zmoczeniem. Także pierwszy spływ Bartka Jóźwiaka na Welu, choć przedtem przepłynął on samotnie Zalew Włocławski do Płocka i z powrotem, i na jedynce czuł się pewnie. Kabiny przydarzały się także "pewniakom". Szczególnie wiele ich przydarzyło się na Białej Lądeckiej, prawdziwie "dzikiej wodzie". Między innymi na sztucznych progach "grzebnął" się tam dwukrotnie po raz pierwszy w życiu Tomasz Krajewski.
Rzeczone spływy dostarczały atrakcji, czasem podwyższały poziom adrenaliny, a zawsze pozostawiały przyjemne wrażenia. Męska najczęściej ekipa - panie, o ile się trafiły, to tylko jako osoby towarzyszące, znała dokładnie cel imprezy, którym było przede wszystkim pływanie i go sprawnie realizowała. Grupka uczestnicząca w owych kwalifikowanych wyjazdach była niewielka, względnie stała i liczyła nieco ponad dziesięć osób. Korzonek w barze w Łupawie, gdzie pite było piwo, wyjaśnił wszystkim, dlaczego trzymali się razem: bo byli sobie potrzebni. "Elity muszą trzymać się razem, moi drodzy..."
Był to więc czas ożywionej działalności kajakowej, ale nie tylko. Członkowie Klubu uczestniczyli również przy organizacji imprez Oddziałowych, takich jak Zlot Turystów na Kujawach w Osięcinach w 1995 roku.
Smutnym zjawiskiem był upadek przystani, zarówno tej rozumianej jako miejsce spotkań, ogniskującej życie towarzyskie, jak i tej w potocznym tego słowa znaczeniu - miejsca przybijania łódek i ich przechowywania. Braku przystaniowego nie mogły zastąpić dyżury członków Zarządu. Utrudniony dostęp do Wisły zmniejszył atrakcyjność przystani jako punktu wypadowego dla popołudniowej przejażdżki po rzece. Zmianie uległa także polska mentalność. Polacy stali się bardziej zamknięci w sobie. Przeciętny obywatel w nowych warunkach miał mniej czasu, co spowodowane zostało chęcią podejmowania dodatkowych inicjatyw w celu zarobienia pieniędzy. O ile bowiem przedtem możliwość taka była raczej iluzoryczna, o tyle od czasu przełomu początku lat dziewięćdziesiątych stała się ona częścią rzeczywistości i należało z niej korzystać. Wprawdzie na początku dekady wystąpiły oznaki ożywienia klubowej aktywności towarzyskiej - zaczęto spotykać się na dość częstych ogniskach, w tym także zimą, lecz był to tylko łabędzi śpiew. Po serii podpaleń w latach 1994, 1996 i 1997 działalność na terenie przystani całkowicie zamarła.
Początek dekady nie zapowiadał rychłego upadku. W 1990 roku kantorek przystaniowego adaptowano na warsztat. Wylano w nim betonową posadzkę i zamocowano w niej solidny stół z imadłem. W następnym roku wizytę we Włocławku złożył papież Jan Paweł II. W pobliskiej katedrze odbyło się spotkanie z nauczycielami. Z tej okazji Oddział uzyskał dotację z Urzędu Wojewódzkiego na przeprowadzenie renowacji terenu przystani, znajdującego się naprzeciwko pałacu biskupiego, w którym nocował biskup Rzymu. Z otrzymanych środków sfinansowano wzniesienie od strony ulicy Piwnej porządnego ogrodzenia na podmurówce z bramą i furtą, odmalowanie ścian i odnowienie dachu hangaru oraz zakupienie materiałów na gruntowną naprawę świetlicy. Na terenie przystani urządzone zostało pole namiotowe dla pielgrzymów, z którego nikt jednak nie skorzystał. Wiele prac wykonali członkowie w ramach godzin społecznych. Przepracowano ich 320.
59 strona
W związku z ukończonymi pracami przy ujściu Zgłowiączki Oddział podjął starania, aby Zakład Budżetowy Budownictwa Wodnego w Bydgoszczy, który je prowadził, naprawił zniszczone ogrodzenie. Próby zawarcia porozumienia w tej sprawie nie przynosiły rezultatu, dopiero wystąpienie przez Oddział na drogę sądową skłoniło ZBBW do uwzględnienia słusznych żądań Oddziału. Ogrodzenie z siatki drucianej rozpiętej na słupkach od strony Wisły i Zgłowiączki postawione zostało wiosną 1993 roku. Zdewastowany podczas prac teren członkowie Klubu uporządkowali we własnym zakresie.
W marcu 1992 roku nieznani sprawcy włamali się do świetlicy, ukradli czajnik i usiłowali podpalić budynek, o czym świadczyły ślady. Było to usiłowanie nieudolne. Poprzednio dwa włamania miały miejsce w 1975 roku, gdy skradzione zostały radio tranzystorowe, kuchenka turystyczna gazowa i metalowa kaseta na pieniądze i dokumenty. Z reguły teren przystani był jednak ostępem, do którego ludzka nieuczciwość nie miała dostępu. Stan ten uległ zmianie. 26 lipca 1994 roku, gdy większość klubowców przebywała na rodzinnym spływie, ponownie podpalona została świetlica, tym razem skutecznie. W płomieniach zginął obraz przedstawiający dawne życie wiślane pędzla Teodorowicza. Sprawcy pozostali nieznani. Marian Staliś sporządził plan budowy nowej, zgromadzone zostały materiały i rozpoczęta budowa. Kierował nią projektant, wiele wysiłku włożył w nią także Bartłomiej Jóźwiak. Wykonano fundamenty i zmontowano stelaże ścian zewnętrznych (w 1994 r.), wiązary dachowe i wykop doprowadzający wodę do wnętrza budowli (w 1995 r.), a w czerwcu 1996 roku zestawiono ściany i założono na nich dach, pokryty wstępnie papą.
W czasie, gdy wolno postępowały prace przy świetlicy, kolejne włamania postawiły pod znakiem zapytania celowość przeprowadzania jakichkolwiek prac na przystani. Złodziejskim łupem padły narzędzia stolarsko-ślusarskie i dwa kajaki z laminatu (zimą 1995 r.) oraz 30 metrów siatki ogrodzeniowej (zimą 1996 r.). Naprawy pochłaniały niewysokie fundusze Klubu. 27 października 1996 roku doszło do kolejnego podpalenia. Tym razem spaleniu uległa środkowa część bocznej ściany hangaru, część materiałów zgromadzonych do wykończenia świetlicy oraz 8 kajaków. Pozostały sprzęt pływający został uszkodzony, przy czym cztery kajaki nie nadawały się do remontu. Katastrofy dopełnił kolejny pożar 2 kwietnia 1997 roku, który strawił doszczętnie hangar wraz z całą zawartością. We wszystkich przypadkach śledztwo zostało umorzone przez policję z powodu nie wykrycia sprawców. Resztki budynku uprzątnięte zostały przez służby miejskie. Pozostała po nim zarastająca chwastami rana. W zaistniałej sytuacji jedyną sensowną czynnością było utrzymywanie na terenie względnego porządku, nic więcej. Pozostały pytanie: "Co dalej?" i wszechobecny zawsze na przystani zapach wanilii, który rozsiewały sąsiednie zakłady "Delecta", produkujące środki spożywcze, nad ulice, hałdy wiślanego piachu i widły rzek.
Wiele osób po pożarze hangaru stwierdziło, że Klubu już nie ma. Może jednak popełnili błąd utożsamiając Klub z przystanią?