WKW PTTK

Przez fiordy i góry Norwegii

Wspomnienia i informacje praktyczne

Pamięci mojej Cioci Haliny Krynickiej,
zmarłej 12 sierpnia 2005, która już
nie wysłucha naszych wspomnień

Siedzieliśmy nad Strażymiem po skończonym spływie, rozmawialiśmy o planach. Wspomniałem o propozycji, by popłynąć na norweskie fiordy.

- Z ciebie jest wizjoner jeszcze lepszy od Prezesa! - powiedział Korzon.

- Gdyby nie było takich wizjonerów, to byś siedział w domu, telewizję oglądał i mówił, widząc kajakarzy: po co oni tak płyną! - odparłem.

Był wówczas lipiec roku 2004.

Minął rok i wróciliśmy właśnie z Norwegii. Naszym zamiarem było poznać krainę fiordów możliwie najdokładniej i oceniam, że nam się to udało.

Granicę Norwegii przekroczyliśmy jadąc ze Szwecji mostem nad Idefjorden. W skład naszej grupy wchodzili Lech Wojciech Krajewski, zwany Prezesem, jego żona Barbara, Monika Wachowiak, Kasia Zasada, Arek Maciaś, moja żona Alina i ja - kajakarze oraz Mirek Mieszkalski, który przez czas wyprawy pełnił bardzo ważną rolę kierowcy naszego busa. Za oknami samochodu przemknął widok na zatokę o niezbyt wysokich, skalistych, mimo to zalesionych brzegach, który po raz pierwszy pobudził mnie do wydania okrzyku: Mamo, jak tu pięknie! Okrzyk ten będzie mi towarzyszył do końca wyprawy.

Wkrótce potem przejechaliśmy kilkukilometrowym tunelem pod Oslofjorden. Długi był zjazd i mozolny podjazd. Był to pierwszy z większych tuneli na trasie, mieliśmy ich jeszcze pokonać dziesiątki, w tym najdłuższy drogowy tunel na świecie, Laerdalstunnelen, o długości 24,5 km. Najpiękniejszym z nich okazał się tunel w Lysebotn, może niedługi, lecz wąski i kręty, sprowadzający stromo w dół jak kopalniana sztolnia. Olbrzymią pracę włożyli Norwegowie w budowę dróg w swym górzystym kraju, w drążenie skał i prowadzenie szos półkami po krawędzi przepaści. Liczne podziemne dzieła przywodzą na myśl znane z mitologii wikingów karły - krasnoludy, które zamieszkiwały w podziemiach i poszukiwały w nich złota.

Po pierwszym biwaku nad jeziorem Eikeren zajechaliśmy do Heddal. Znajduje się tam największy z charakterystycznych dla Norwegii stavkirke - kościołów o konstrukcji słupowej. Poza Norwegią kościół tego typu można obejrzeć jedynie w Polsce, w Karpaczu. W wysokim, pachnącym drewnem wnętrzu z XII - XIII wieku poczuć się można jak w czasach chrystianizacji Norwegii i końca ery wikingów. Wikingowie są najbardziej znanym współczesnemu człowiekowi symbolem Skandynawii średniowiecznej. Wiking - słowo to oznaczało pierwotnie łupieżczą wyprawę a nie ludzi, którzy się na nią udali. W świadomości historycznej zmieniło jednak swe znaczenie. Niedostatek uprawnej ziemi, przyrost ludności, żądza przygody, prawo dziedziczenia oparte na zasadzie primogenitury - te i inne przyczyny skłaniały dawnych młodych Skandynawów do wyruszenia na szlaki morskie wokół Europy jak i dalej - do Islandii, Grenlandii i Ameryki Północnej. Umożliwił im te wyprawy wynalazek prosty, lecz o wielkim znaczeniu, wynalezienie okrętu zdolnego dokonywać pełnomorskich podróży. Drakkary wikingów dotarły do Anglii, Normandii, Italii, Bizancjum i Rusi, a ich załogi dały początek nowym państwom lub przeobraziły istniejące w jakościowo inne organizmy polityczne. Koniec świata wikingów, ludzi wolnych, jednoczących się tylko na czas wojennych lub handlowych wypraw, przyniosło chrześcijaństwo, legitymujące silną władzę królewską, unifikujące dotychczasowe, oparte na luźnych więziach sąsiedzkich, wspólnoty wolnych ludzi w jednolite państwa. Powstawała wówczas Norwegia. Pojawiali się kolejni władcy. Przełomowy był rok 1030. Wówczas to król Olaf Haraldsson, wprowadzający nową wiarę ogniem i mieczem, poległ w bratobójczej bitwie pod Stiklestad. Pamięć o nim, jako osobie, która dążyła do utrzymania odrębności kraju od bogatszej Danii, spowodowała, że obwołany świętym, wkrótce stał się symbolem jedności. Odwołując się do związanej z nim tradycji, kolejni władcy doprowadzili do powstania niepodległego, silnego państwa. Państwa skupionego wzdłuż żeglownej drogi na północ - Nordvegen.

Drugi biwak w Norwegii wypadł nam na fieldowym płaskowyżu przy Lysevegen - drodze wiodącej do Lysebotn. Fieldy, rozległe, wysoko wyniesione płaskowyże, pełne jezior o polodowcowej proweniencji, z wyniesionymi nad nie szczytami zbudowanymi z najbardziej odpornych na niszczenie skał, to cecha charakterystyczna Gór Skandynawskich. Spacer po fieldzie wywarł na mnie wielki wrażenie. Porastająca skały karłowata roślinność, składająca się głównie z brzóz i wierzb, nazwana przez Arka brzozodrzewiną, torfowiska pełne łanów wełnianki i rosiczek, wśród nich wydeptane przez owce ścieżki i z rzadka rozrzucone wzdłuż drogi samotne chaty - tzw. hytter, domki letniskowe Norwegów, często pokryte w tradycyjny sposób darnią ułożoną na kamiennych płytach - jakże to inne od krajobrazu, który można spotkać w Polsce.

Po raz pierwszy ujrzeliśmy prawdziwy norweski fiord, wciśnięty między strome zbocza skalne, ze schroniska Oygardstol. Był to Lysefjorden, nasz pierwszy kajakowy cel. Schodziła do niego od schroniska mozolnie 27 zakrętami w formie agrafek wąska droga. Zanim nią zjechaliśmy, wspięliśmy się na Kjerag, szczyt wyniesiony ponad kilometr nad powierzchnię fiordu, opadający ku niej pionowym klifem. Wciśnięty w szczelinę skalną wisi tam nad przepaścią Kjeragbolten - znany z folderów głaz. Monika i Kasia odważyły się na nim stanąć. My, reszta wycieczki, nie.

Ze skalnego występu w pobliżu głazu skoczyło w dół trzech ludzi. Przez dwadzieścia sekund - jak policzył któryś z Polaków napotkanych tam przez nas - swobodnie spadali, nim otworzyli nad zielonkawą taflą fiordu niewielkie kolorowe czworokąty spadochronów. Patrząc, jak maleją, lecąc w dół, mimowolnie wstrzymałem oddech. To byli dopiero odważni ludzie!

Lysefjorden, który przepłynęliśmy przez dwa kolejne dni, zrobił na nas największe wrażenie ze wszystkich fiordów, jakie zdarzyło się nam widzieć podczas wyprawy. Surowy i posępny - te dwa słowa najlepiej go charakteryzują.

Lysebotn, skąd zaczęliśmy spływ, wywarło na Monice przytłaczające, klaustrofobiczne wrażenie.

- Czułam się, jakbym spała w kopalni - oznajmiła rankiem, patrząc na ciemne od wilgoci ściany skalne.

Przez całą noc huczała elektrownia wodna, do której woda doprowadzona jest sztolniami z położonych wysoko w górach jezior zaporowych, gromadzących wodę z topniejących śniegów. Wiele takich elektrowni jest w Norwegii, której energetyka bazuje na wykorzystaniu siły wody.

Śniadanie jedliśmy pod zachmurzonym niebem, a wypływaliśmy już w słońcu. Klimat Norwegii charakteryzuje się znaczną zmiennością dobową i po kilkakroć dziennie można doświadczyć deszczu i słońca na przemian. Świeży wiatr słał nam naprzeciw fale. Nie były początkowo wysokie. W miarę upływu dnia jednak urosły, zaś widoczną nad fiordem szparę przeznaczoną na niebo wypełniły szare, poszarpane chmury. Ciężko i powoli oraliśmy pod wiatr. Urozmaiceniem upartego wiosłowania było wypatrywanie fok. Wystawiały głowy na kilka sekund na powierzchnię, rozglądały się i znikały, jak peryskopy podwodnych okrętów.

Biwakowaliśmy w połowie fiordu w Songesand, przy niewielkiej przystani, po której wałęsały się owce i kozy. Kilka domów, niekoniecznie zamieszkałych, rozrzuconych wzdłuż drogi i poczekalnia przy wjeździe na prom - to całe Songesand. Stary Norweg, którego tam spotkaliśmy, nie miał nic przeciwko naszej obecności. Wieczorem pożegnał nas i odjechał. Zadekowaliśmy się we wspomnianej poczekalni. Była ogrzewana, więc mogliśmy wysuszyć wilgotne ubrania, a w łazience umyć się w ciepłej wodzie. Bardzo przyjemny był ten norweski standard, zwłaszcza, że w okna stukał deszcz.

O poranku okazało się, że nocleg oprócz plusów miał też istotny minus. Prawie wszyscy byli pokąsani przez małe muszki. Jak wyczytałem później w przewodniku, zwą się one sandfluer...

Drugiego dnia na Lysefjorden czułem się momentami jak na dużym śródgórskim jeziorze. Zakręty fiordu sprawiały, że przestrzeń ze wszystkich stron ograniczały szczyty. Na górze jednego z klifów wypatrzyłem niewielką stąd, przewieszoną skalną ambonę, znaną jako Preikestolen. Od patrzenia w górę można było dostać zawrotu głowy. Mali byliśmy, my i nasze cztery kajaki, w obliczu przyrody i Tego, Który Pomyślał Tę Przestrzeń I Odrzucił Ją W Górę... Co tam my, małe były też promy i wycieczkowe statki.

Za cienką kreską naszkicowanym na błękicie nieba mostem osiągnęliśmy koniec Lysefjorden. Oanes i Forsand, miejscowości flankujące to miejsce, zwiastowały nowy świat, świat ludzi. Za nami pozostały niegościnne ściany, zrobiło się przestrzennie, zielono. Schludne domki i łąki jak z obrazka - ujrzeliśmy inną, sielską Norwegię.

Po załadowaniu kajaków na samochód przejechaliśmy kilkadziesiąt kilometrów i w Erfjorden rozbiliśmy biwak u chłopa na łące. Oczywistym było dla niego, że możemy postawić namioty, gdzie tylko zechcemy.

Kolejny dzień poświęciliśmy na poznanie wód słodkich w ich stałej i ciekłej postaci: wodospadów i lodowców. Z wodospadów, których przez okna samochodu widzieliśmy dziesiątki, zatrzymaliśmy się przy Sandsfossen i Latefossen. W następnym dniu byliśmy jeszcze przy Steindalsfossen - za który można również wejść i popatrzeć na świat przez kotarę spadającej wody. Jeśli chodzi o lodowce, dotarliśmy do czoła jęzora Buarbreen, wypływającego z trzeciego co do wielkości w Norwegii lodowca Folgefonna. Jest on pozostałością lądolodu, który ukształtował podczas zlodowaceń między innymi powierzchnię Polski w sposób jaki widzimy na co dzień. Zajmuje on obszar o rozpiętości 30 km na 16 km, a grubość lodu sięga 300 metrów. Była to druga na tej wyprawie przyjemna górska wycieczka.

Nocowaliśmy na kempingu w Norheimsund. Recepcjonista zachęcał nas do przepłynięcia pobliskiego małego wąskiego fiordu, nad którym nie ma żadnej drogi, a refleksy świetlne i odbicia osiemsetmetrowych ścian są niepowtarzalne. Woleliśmy jednak zobaczyć Bergen - choć następnym razem pewnie wybrałbym ów fiord.

Bergen nie rzuciło nikogo z nas na kolana. O ile norweska prowincja zachwyca, o tyle miasta w tym kraju są przeciętne.

Bergen było stolicą Norwegii w XIII wieku, w czasach jej największego rozwoju. Po tym okresie pozostała zbudowana na terenie zamku przez króla Hakona IV wielka sala, służąca do królewskich koronacji i wesel, surowa i prosta. Znaczenie Norwegii w ciągu kolejnych lat malało, w końcu w wyniku unii kalmarskiej w 1387 roku stała się ona częścią zjednoczonego organizmu państwowego, obejmującego również Szwecję i Danię. Odtąd przez kilka wieków Norwegia była postrzegana jako duńska prowincja. Bergen mimo to rozwijało się, tyle, że za sprawą kupców hanzeatyckich o niemieckim pochodzeniu, którzy od założenia przedstawicielstwa Hanzy w 1360 roku rozwijali handel. Ich osiedle, Bryggen, skupisko kilkudziesięciu drewnianych domków rozciętych wąskimi uliczkami o drewnianych chodnikach, w swej obecnej postaci datujące się na początek XVIII wieku, jest unikatem w skali światowej i zostało wpisane na listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO.

Widzieliśmy Bergen, wymienione wyżej obiekty pozostawiły w nas swój ślad, ale miasto jako całość nie posiadało żadnego wyrazistego charakteru. Z pewnością było pełne hałasu i ludzi. Wyjeżdżaliśmy z niego z niejaką ulgą, może potęgowaną jeszcze chęcią zapomnienia o obrazach Edvarda Muncha, największego norweskiego malarza, widzianych w Muzeum Sztuki, przygnębiających i wstrząsających. Moja Żona powiedziała, że ludzie z tych obrazów przypominają jej żywe trupy. Wyjątkowo pesymistyczna była Edvarda Muncha wizja ludzkiego życia.

Naeroyfjorden, drugi z kajakowych celów naszej wyprawy, przywrócił nam wiarę w sens tego, co robimy, mówiąc ogólniej - w sens życia. Najwęższy z fiordów Norwegii pełen był wesołej zieleni i wodospadów, których szum towarzyszył nam w chwilach wolnych od wycieczkowych promów, których minęło nas kilka. W parterowych domkach o dwuspadowych daszkach aż chciałoby się mieszkać, wśród tej natury na wyciągnięcie ręki bliskiej i człowiekowi przyjaznej. Tak zapamiętałem ów fiord, może dlatego, że była śliczna, słoneczna pogoda, może dlatego, że spotkaliśmy w nim delfiny.

Ostatnim z naszych fiordów był Lustrafjorden. Płynęliśmy nim od Urnes do kempingu w Luster, gdzie rozbite mieliśmy już od poprzedniego dnia namioty. Było pochmurno, wilgotno i bezwietrznie, góry i my odbijaliśmy się w seledynowej wodzie jak w gigantycznym lustrze. Na tym fiordzie nie odbywa się ruch statków i cisza towarzyszyła nam podczas całego płynięcia - jeśli nie liczyć szmeru wydawanego przez spadające ze ścian skalnych wodospady, w tym Feigumfossen, spadający swobodnie w dół liczącą 218 metrów kaskadą.

Urnes stavkirke uważa się za najstarszy drewniany kościół w Europie. Bogata dekoracja rzeźbiarska stanowi o jego wyjątkowości. Zewnętrzne boazerie kościoła są najpiękniejszym przykładem schyłkowej fazy sztuki wikingów, którą od tego miejsca przyjęto nazwać stylem Urnes. Misterne wzory przeplatających się, fantazyjnie ukształtowanych zwierząt i roślin były jej główną cechą. Gdy przeminęły czasy wikingów, nawrócona na chrześcijaństwo Skandynawia przejęła styl romański i zaczęła wtapiać się w główny nurt europejskiej sztuki i wzornictwa. Odtąd w zapomnienie miały pójść pogańskie sagi i związane z nimi wyobrażenia.

Wielki jesion zwany Yggdrasil, przedstawiony na boazeriach wokół portalu, stanowił centralny punkt, skupiający wokół siebie rozmaite światy Kosmosu Skandynawów, był jego osią. Rósł pośrodku siedziby bogów, Asgardu, a jego korzenie sięgały Niflheim i Hvelgemiru, kipiącego kotła, z którego wywodziło się życie oraz Midgardu, położonej centralnie krainy ludzi. Jego liście były pożywieniem czterech jeleni, przedstawionych zresztą na ścianie kościoła w Urnes. Miał rosnąć aż do kresu czasu, gdy w wyniku wielkiej bitwy Rognaröku unicestwiony zostanie świat bogów i ludzi.

Żadna inna tradycja, może oprócz Apokalipsy Świętego Jana, nie prezentuje równie szczegółowej wizji ostatecznej katastrofy. Najwięksi bogowie mieli ponieść śmierć, nawet Thor, archetyp dzielnego wojownika wikingów, mimo zwycięstwa nad najstraszniejszym z wężów Jormungandem miał umrzeć zatruty jego jadem. Wizerunek tego węża wypatrzyłem na obramieniu jednego z portali w Heddal. Unicestwienie nie miało być jednak pełne, w miejscu zniszczonej miała pojawić się nowa ziemia, którą zaludni para przetrwałych ludzi. Nawet w fatalistycznym światopoglądzie wikingów było zarezerwowane miejsce na nadzieję.

Ciekawa jest mitologia wikingów. Wydaje się zapomniana i nic dla współczesności nie znacząca, ale to błędne wyobrażenie Ot, choćby angielska nazwa czwartku wywodzi się wprost od imienia Thora...

Jadąc do Norwegii, pozostawaliśmy w błędnym przekonaniu co do klimatu tego kraju i co do wielu innych rzeczy. Wydawało się, że tak daleko na północ klimat musi być surowy. Tymczasem noce cieplejsze były niż w lipcu w Polsce, zaś na łagodniejszych zboczach uprawiano dorodne maliny, jabłka i brzoskwinie. Wystawiane następnie w koszyczkach przy drodze, można było je nabyć wrzucając określoną sumę do skrzynki. To zaufanie pokładane w uczciwości ludzkiej szczególnie nas ujęło i przekonało. Nie obawialiśmy się iść w góry czy do miasta i zostawić wszystko w samochodzie.

W Luster znajduje się kamienny kościół z XIII wieku, podobny do wielu innych świątyń z tego okresu w Europie, z zewnątrz - niepozorny. Dotarliśmy do niego wieczorem i ku naszemu zaskoczeniu okazał się piękną w architektonicznych detalach mieszaniną stylów romańskiego i gotyckiego. Dziewczęta oceniły go jako ciekawszy od stavkirke w Urnes. Z bogatego wystroju najbardziej podobały mi się freski z XVII wieku, z naiwną kreską przedstawionymi postaciami szlachty w charakterystycznych dla tego okresu kurtkach z szerokimi kryzami, kapeluszach i bufiastych spodniach. Budziły one życzliwy uśmiech.

Wracaliśmy do Polski przez Jotunheimen i Oslo, z noclegiem w Halden. Norwegia zachwycała nas do ostatniej chwili.

Jotunheimen - nazwa ta w tłumaczeniu oznacza Dom Olbrzymów. Jest to kraina najwyższych szczytów Skandynawii, wyrastających z lodowców granitowymi urwiskami. W tych dzikich górach można podobno spotkać trolle i olbrzymy - kolejne stwory znane z mitologii wikingów. My ich nie spotkaliśmy, napatrzyliśmy się za to na wspaniałe krajobrazy z szosy, która wspina się na ponad 1400 metrów. Wzdłuż niej, tak jak w innych miejscach gór Norwegii, pełno było kamiennych kopczyków usypywanych przez ludzi, którzy tu dotarli. Tak, jakby każdy chciał pozostawić po sobie widomy ślad. Jakże nietrwałe były te kopczyki wobec pejzaży, które wywoziliśmy, zachowane w pamięci...

Oslo było stolicą Norwegii bezpośrednio przed wspomnianą już unią kalmarską i stało się nią ponownie po odzyskaniu niepodległości w 1905 roku. Ciekawe są okoliczności tego wydarzenia. Od czasu wojen napoleońskich Norwegia była połączona unią ze Szwecją. W wyniku uchwały parlamentu norweskiego w 1905 roku doszło do jej zerwania. Nie spotkało się to wprawdzie początkowo z akceptacją szwedzkiego rikstagu, ale zdecydowana postawa Norwegów w przeprowadzonym referendum, którzy jak jeden mąż wypowiedzieli się za odrębnością (za utrzymaniem unii padły jedynie 184 głosy) sprawiła, że Szwedzi uznali rozwód za słuszne rozwiązanie.

W Oslo byliśmy jedynie w Vigelandsanlegget - parku będącym wizytówką stolicy kraju. Gustav Vigeland, czołowy rzeźbiarz norweski przełomu wieków XIX i XX, zaprojektował to monumentalne dzieło, aleję rzeźb przedstawiających człowieka, od narodzin do śmierci, w jego radościach i smutkach. Jest ich ponad dwieście. Im dłużej się im przyglądać, tym bardziej odczuwa się epicki wymiar opowieści, jaką jest każde ludzkie życie.

Ostatnią noc w Norwegii spędziliśmy w Halden na kempingu Fredriksten, pod murami twierdzy. Podczas jej oblężenia w 1718 roku zginął ostatni z wielkich szwedzkich królów - wojowników, Karol XII i z tą chwilą zakończyły się imperialne rojenia Szwecji o dominium Mare Baltici. Rojenia, które tak wielki wpływ wywarły na historię Polski.

Wyjeżdżaliśmy z Norwegii tą samą droga nad Idefjorden, myśląc o bliskim spotkaniu z rodzinnymi równinami, pokrytymi zielonymi borami i łanami dojrzałych zbóż, rozciętymi przez rzeki o spokojnym biegu. Stęskniliśmy się za nimi. „Jeśli mamy czegoś w nadmiarze, to gór” - głosi norweskie powiedzonko. Przesyceni byliśmy górami.

Mimo zmęczenia wyprawą rozmawialiśmy, co zrobimy w przyszłości. To, co przeżyliśmy, było wspaniałe, lecz czasu jest zbyt mało, by wyłącznie oglądać się za siebie. Fridtjof Nansen, polarnik i mąż stanu, jedna z najlepiej znanych postaci w historii Norwegii, uważał, że receptą na osiągnięcie sukcesu jest spalić za sobą mosty. Nie traci się wtedy czasu na oglądanie się wstecz, ma się go za to dosyć, żeby spojrzeć przed siebie. Nie ma wtedy innego wyboru, tylko „naprzód”. „Naprzód” to po norwesku - „fram”. Tak wołał Olaf Haraldsson, prowadząc żołnierzy do śmiertelnego boju, tak też nazwał swój statek Nansen.

Usiądziemy zatem, wspomnimy, co było dobre, co złe, czego się nie odwróci i po chwili zadumy pójdziemy naprzód.

Informacje praktyczne

Na Półwysep Skandynawski dostaliśmy się promem kursującym z Sassnitz w Niemczech do Trelleborga w Szwecji. Koszt promu w jedną stronę to 98 euro za samochód i 9 osób.

Ceny w Norwegii są bardzo wysokie, zwłaszcza, jeśli chodzi o ceny żywności. Norweska waluta to korona (NOK), w przeliczeniu 1 zł = 2 NOK. Przykładowe ceny: chleb od 14 NOK, piwo 0,5 litra od 20 NOK, paliwo około 10 NOK za litr, woda mineralna od 15 NOK za litr, bułka z łososiem na Fiskmarket w Bergen 20 NOK. Na każdy wstęp do muzeum czy cenniejszego zabytku należy przeznaczyć 50 NOK. Ceny promów na terenie Norwegii są zróżnicowane, przeciętnie można powiedzieć, że kosztują po około 40 NOK za samochód plus po 20 NOK od każdej osoby. Niektóre tunele, parkingi czy wjazdy do miast są płatne. Noclegi są stosunkowo niedrogie. Na kempingach płaciliśmy od 150 NOK do 500 NOK za całą grupę. Możliwe jest biwakowanie „na dziko”, co kilkakroć czyniliśmy, z reguły po uzgodnieniu z właścicielem gruntu. Norwegowie mówią po angielsku i osoba znająca ten język nie ma problemu z porozumiewaniem się.

Koszt wyprawy na osobę, licząc paliwo, promy, noclegi, zwiedzanie, wyniósł po około 1000 zł. Wyżywienie zabraliśmy z Polski. Przejechaliśmy samochodem 4300 km.

Wyprawa trwała od 11 do 23 sierpnia 2005. W tym okresie widno było do godziny 22.30. Na przełomie czerwca i lipca nawet na południu Norwegii występuje zjawisko „białych nocy”. Jadąc do Norwegii należy spodziewać się dużej dobowej zmienności pogody, każdego dnia może padać deszcz. We fiordach występują dość silne pływy, dwa razy dziennie, do 70 - 100 cm różnicy poziomów. Najwyższy poziom przypływu jest około południa.

Pływaliśmy kajakami dwuosobowymi przywiezionymi z Polski, ze szczelnymi fartuchami. Jest to niezbędny element wyposażenia, podobnie jak wskazane jest opływanie osób biorących udział w takim spływie. Podczas fali dobicie do skalistego brzegu - a takie z reguły są brzegi fiordów - jest niebezpieczne i często niemożliwe, więc kajak z załogą muszą być zdolne do zmagania się nawet przez kilka godzin z falami bez dobijania do brzegu. Nawet przy bezwietrznej pogodzie kursujące po fiordach promy mogą wywołać niebezpieczne fale.

Kilometraż fiordów

Lysefjorden: Lysebotn - Songesand 22 km, i Songesand - Oanes 20 km.
Naeroyfjorden i Aurlandsfjorden: Gudvangen - Undredal 26 km.
Lustrafjorden: Urnes - Luster 20 km.

Autor: Tomasz Andrzej Krajewski