WKW PTTK

Omulew Rzeka poza światem - 2020

Omulew Rzeka poza światem - 2020

Z Włocławka na Mazury jeździ się zwykle przez Mławę i Nidzicę, i na tym odcinku korzysta się z szosy łączącej Warszawę i Gdańsk. Tego dnia jednak szosa ta jest zakorkowana, stoimy bardziej niż jedziemy, a czas płynie. Spróbujmy dróg bocznych. Próba objazdu doprowadza nas do Muszaków, tam wjeżdżamy na brukowany trakt, wiodący lasami w stronę Zimnej Wody. Posuwamy się wolno, kajaki podskakują na wybojach, z ulgą witamy asfalt. Prowadzi nas na most nad Omulwią, jeszcze kawałek i zjeżdżamy w leśny dukt zdążający w stronę rzeki. Wreszcie jesteśmy, sosnowy bór roztacza silną woń żywicy, w dole płynie rzeka. Jest tu bród w kierunku nieistniejącej wsi Dębowiec Mały. Za nim w świerkowym lesie na cienistej polance można urządzić biwak. Z entuzjazmem witamy to miejsce z Beatą, łatwo tam przejść, wody jest tylko po kolana, przewieziemy rzeczy w kajakach. Nasz entuzjazm przekonuje resztę.

Wiesiu i Jerzy odprowadzają samochód Jerzego do Brodowych Łąk, a my urządzamy obozowisko, moczymy w rzece, Prezes przynosi z lasu kurki, dzieci kiwają się w hamakach. W przeczystej rzeczce, przeciętej rzędem pali po dawnym moście, przeglądają się olchy i chmury. Beata stwierdza, że w takich miejscach zatrzymywał się Papież, gdy pływał. Na trawach wśród lasu, a nie na polu namiotowym.

Wieczorem Jerzy opowiada o swych rowerowych rodzinnych wycieczkach, a Prezes o swoim młodzieńczym wyczynie.
- Ja w liceum jednego dnia pojechałem rowerem do Poznania, a drugiego dnia z Poznania do ciotki do Koszalina. Najdłuższy etap Wyścigu Pokoju miał dwieście czterdzieści dwa kilometry, a ja przejechałem dwieście czterdzieści cztery. I nie zsiadałem, były tylko przerwy na oranżadę. Nic innego jeszcze nie piłem. A potem ciotka wysłała mnie do domu pociągiem. Nie pozwoliła mi już wsiąść na rower.

Przez kraj dawnych Mazurów

Rzeka Omulew wypływa z jeziora o tej samej nazwie. Jezioro to ma smak mułu i niełatwo nad nim o spokojny biwak, zwłaszcza w weekend. Za jeziorem jest parę przeszkód: jaz, zwalona do rzeki kratownica mostu, zastawki w Dębowcu. Taką wiedzę miałem sprzed lat dziewięciu i dlatego spływ zaczynamy w miejscu, gdzie rzeka staje się najpiękniejsza. To spływ powrotu, oto po piętnastu latach na kajaki powracają Ilonka i Jerzy, wzbogaceni przez upływający czas o dzieci, więc ma być łatwo i przyjemnie. Uprawiam też trochę prywaty: zależy mi na tym, byśmy zdołali dopłynąć do Narwi.

Za Dębowcem rzeka wypływa z lasu na bagna i torfowiska. Rozlewa się szeroko, porastają ją kobierce osoki aloesowatej, grążeli i rzęsy. Las dookoła i głusza. To królestwo nartników i ważek.

Zatrzymujemy się przy brodzie prowadzącym w stronę dawnej wsi Małga. Kamień pamiątkowy z krzyżem znaczy to miejsce, powód jego wystawienia jest dość kuriozalny. Ustawiono go w 2016 roku na pamiątkę spływu wiernych parafii w Jedwabnie, odbytego na pamiątkę 1050 rocznicy chrztu Polski i 25 rocznicy wizyty Jana Pawła II na Warmii. Niemniej to świetne miejsce na kąpiel. Drogą leśną udajemy się na tereny nieistniejącej wsi. Pozostała po niej tylko ceglana wieża kościelna, zrujnowana,

przez pozostałości więźby dachowej do wnętrza wieży zerka niebo. Opodal wśród chaszczy mały kamień nagrobny przypomina o Waltroud Mack i Liesbet Mack, zmarłych 2 i 3 listopada 1945 roku. Tu żyli ludzie, parafia liczyła blisko tysiąc wiernych. Wielu z nich miało polsko brzmiące nazwiska: Cichanowski, Bartnik, Nowak, Tomzik, Mrowitzki, Korzen, Pokraka, Lewandrowski… Tacy to byli Niemcy z tych Mazurów. W czasie wojny młodzi mężczyźni trafili do Wehrmachtu, a ich bliskich 20 stycznia 1945 roku wyzwoliła od trosk doczesnych Armia Czerwona. Jeśli był ktoś, kto przeżył, tego wysiedlono wkrótce potem, gdy urządzano na tych terenach poligon wojskowy. Niektórzy wyjechali do Niemiec, byli to przecież mówiący po polsku Niemcy, inni wybyli do sąsiednich wiosek. Dziś nie ma już poligonu i nie ma ludzi. Jeśli głosy jakieś słychać, to są to głosy ptasie. - If you're going to San Francisco, be sure to wear some flowers in your hair…

Prześladuje mnie ta piosenka ku utrapieniu Zosi, mojej załogantki.

Biwakujemy w Wesołowie, w tym samym miejscu, w którym nocowałem w roku 2011. Pomost trochę zmurszał, ławy się postarzały, ale to tyle zmian. We wsi wciąż nie ma sklepu. Idziemy po wodę i docieramy na stary cmentarz ewangelicki za mostem. Z rzadka wciąż odbywają się tu pochówki. Przy moście jest samotny krzyż. Beata dowiaduje się od mężczyzny z chałupy naprzeciwko, że to grób poprzedniego właściciela, jeszcze tego sprzed wojny. Niedawno rodzina przyjechała, chciała krzyż zmarłemu postawić, a on się zgodził.

Pogoda jest wymarzona na kąpiele. Wiktor skacze z pomostu na bombę dziesiątki razy, ochlapując kajakarzy, którzy na tym odcinku pływają nawet pod prąd, korzystając z położonej za mostem wypożyczalni kajaków.

Gdy idę spać, z namiotu Zosi i Wery wciąż szemrzą dziewczęce głosy.
- Czas spać, laseczki, bo jutro też jest dzień!

Przez miasto Wielbark

Wstajemy z Beatą po szóstej. Rozpalam ognisko, rozdmuchując przetrwały żar, po czym Beata idzie się wykąpać. Będzie już miała gdzie się ogrzać. Słońce wychodzi zza drzew, zapowiada upalny dzień.

Dziś płynę z Ilonką. Zmęczyła się wczoraj okrutnie i zasnęła zaraz po zakończeniu prac obozowych. Tak dzieje się z urzędnikiem rzuconym zza biurka na świeże powietrze. Zosia i Wera popłyną razem. One mają po naście lat i jeśli odczuwają zmęczenie, istnieje ono głównie w ich głowach.

W Wielbarku wpływamy w uchodzącą tu do Omulwi Sawicę i zatrzymujemy przy nieczynnej stanicy kajakowej. Piwiarni, która była tu później, też już nie ma. Udajemy się na zakupy i obiad w restauracji. Tego Ilonka wyglądała od rana. Trochę cywilizacji. Smaczna zupka, kotlecik, kaweczka. Rozglądamy się po mieście, jednym z najmłodszych w Polsce. Prawa miejskie Wielbark otrzymał, a ściślej mówiąc odzyskał zaledwie rok temu. Jego dominanty to wieże świątyń, neogotyckiego kościoła katolickiego i klasycyzującego zboru protestanckiego, nie pełniącego już funkcji sakralnych.

Po godzinie spływu uregulowaną rzeką osiągamy jazy w okolicy Sędrowa, w miejscu, gdzie z Omulwią łączy się prawostronny kanał. Przenoska zapowiada się niewygodna, wyjście parometrowym stromym betonowym nabrzeżem, potem przejście wąską kładką nad zastawkami. Zbiera się na burzę, warto zanocować, rano puste kajaki przenieść i zapakować już w miejscu wodowania. Biwakujemy więc. Po dwakroć przydaje się rzutka. Najpierw zakładam stanowisko i mocuję linę, by stanowiła pomoc przy poruszaniu się po nabrzeżu. Potem wykorzystujemy rzutkę jako asekurację przy kąpieli u podstawy jazu. Woda wylatuje tam z impetem spod podniesionej zastawy, szoruje bystrzem po pas głębokim po wypłukanym dnie. Przemyczek (tak nazywa syna w przypływach czułości matka) dociera do samej zastawki, udaje mu się stanąć i okazuje się, że w szczelinie pod zastawą woda sięga niewiele nad kostki. Przemek pomaga dostać się do zastawki także dziewczynkom i najmłodszemu Wiktorowi. Dumni są ze swego wyczynu niebywale. Beata tymczasem rozpala już ognisko.
- Pamiętam to miejsce – Prezes wspomina klubowy spływ z 1989 roku. - Dziewczyny myły tu włosy i jeden facet straszył je milicją, bo detergentami rzekę zanieczyszczają. Tyle, że wtedy Szczytno nie miało oczyszczalni i ścieki z niego docierały aż dotąd.

Mamy kiełbaski, gitarę i chęć na śpiewanie. Słowa piosenki o córce rybaka, Mazura z Mazur pasują do okoliczności. Ilonka może córką rybaka nie jest, ale Mazury są wokół nas.

Przez granicę do Brodowych Łąk

Beata wstaje jak zwykle pierwsza. Nad wodą jest już wędkarz. Obserwuje, jak Beata orzeźwia się kąpielą, roznieca ogień, idzie do lasu po chrust. Gdy wraca ciągnąc konar brzozy, wędkarz powiada:
- Pani to jest chyba z kosmosu - zbiera manatki i odjeżdża.

Musimy dopłynąć do samochodu Jerzego pozostawionego w Brodowych Łąkach. To trzydzieści kilometrów rzeką o słabym nurcie, wśród łąk i bagien malowanych kwieciem rozmaitym. Pasy żółtej tojeści i purpurowe krwawnicy są jak pociągnięcia pędzla po zielonej kanwie. Z trzcin zwieszają się kobierce powojnika o delikatnych białych kielichach, w zacisznych zatoczkach rzeki kwitną również biało acz niepozornie łany strzałki i dywany złożone z krągłych liści żabiścieku. Obiecuję sobie, że jutro będę je fotografował, gdy będę płynął sam. Dziś ponownie płynę z Ilonką i bawimy się rozmową.

Przy kładce między Zarębami i Michałowem za unijne pieniądze urządzone zostało miejsce postoju. To początek szlaku wodnego po kurpiowskiej ziemi. Niepostrzeżenie przekroczyliśmy dawną granicę państw. Sędrowo, przed wojną Sendrowen, a w latach 1938 – 1945 Treudorf (nazwę zmieniono w ramach nazistowskiej akcji germanizacyjnej) było ostatnią wioską po niemieckiej stronie. Za nami zostały dawne Prusy Wschodnie, obecnie znane częściej jako Mazury. Nazwa ta tłumaczy wiele osobie, która zna jej pochodzenie. Mazur to pierwotnie mieszkaniec Mazowsza; z tej to krainy Krzyżacy po opanowaniu kraju Prusów sprowadzili gros osadników celem zastąpienia jego wytępionych mieszkańców. Aż do 1945 roku Mazurzy byli wiernymi obywatelami państwa zakonnego, potem pruskiego, wreszcie niemieckiego, choć bariera językowa między nimi a sąsiednimi Kurpiami niemalże nie istniała. Największą różnicę stanowiło to, że Mazurzy to byli w większości luteranie, a Kurpie katolicy. Dziś prawdziwych Mazurów już prawie nie ma. Do mazurskości przyznaje się ledwie półtora tysiąca osób.

Na koniec mozolnego dnia jedyna przeszkoda, zwalone drzewo wymagające przeciągnięcia kajaka. Pomagam dziewczynkom przeprawić się. Wydają się zmęczone.

Nocujemy w Brodowych Łąkach na stanicy urządzonej przez gminę, w centrum wioski. Przebywa na niej trochę młodzi miejscowej, ale ewakuują się zwolna gdy rozstawiamy namioty. Jerzy i Wiktor opuszczają nas. Jerzy musi być następnego dnia w Gdańsku, taka karma.

Wieczorem śpiewamy przy ognisku. Most na nas patrzy, lampami oświetlony. Magiczny jest ten most, mówi Beata. Która jest godzina, gdy zalewamy ogień? Przestałem patrzeć na zegarek. Czas nie ma znaczenia.

Przez Kurpie

Idziemy z Prezesem do sklepu z nadzieją zobaczenia kościoła po mszy porannej. Nie udaje się nam. Drzwi zostają zamknięte od wewnątrz natychmiast po wyjściu ostatniego z uczestników nabożeństwa, minęliśmy go w furcie w murze wokółkościelnym. Kościół jest drewniany, wokół parę domów z tegoż budulca zgrabnie postawionych. To już Kurpie drewniane, nie Mazury ceglane.

Rzeka, którą płyniemy, nie ma punktów odniesienia, zawieszona jest leniwie w czasoprzestrzeni. Zosia i Wera wiosłują dzielnie przez pierwszą połowę dnia, do Oborczysk. Na tablicy na tamtejszym biwaku odczytujemy kartkę podpisaną przez sołtysa, by zabierać śmieci ze sobą, bo w przeciwnym razie powiadomiona zostanie policja. Po co w takim razie zamontowane zostały przy płocie śmietniki?

Za Oborczyskami zgodnie z wypracowaną poprzednio praktyką dziewczęta podczepiają cumę do Przemka. On je trochę ciągnie, potem odmawia współpracy albo stara się dowiązać do kajaka dziewcząt. Spływają w konsekwencji wolno, co i rusz dziobem w trzcinie, w brzegu. Jest tak ciepło – dziewczyny wskakują do wody i płyną parę zakrętów obok kajaka. Wreszcie Wera wdrapuje się na dziób jedynki Przemka i siedzi przed nim niczym galion na dziobnicy klipra. Staram się być raczej za nimi niż przed, więc spływam jak ślina, z wiosłem odłożonym, nogami wyciągniętymi przed siebie. Ilonka, która płynie sama kajakiem pozostawionym przez Jerzego i Wiktora, dawno temu zniknęła za horyzontem. Czeka na nas tylko Beata. Stała na lądzie czterdzieści minut, gawędząc z dwoma mieszkańcami widocznego pod laskiem gospodarstwa. Wypytała się o ich świnie, hektary, rodziny. Dziwili się, na co tak czeka? Na dzieci? Nikt nie nadpływał i nie nadpływał. Mieli w oczach znaki zapytania, czemu taka kobieta opalona, smukła, tylko w stroju kąpielowym tak się nimi interesuje. Przecież nie są na tyle atrakcyjni… Gdy pojawiłem się na rzece z dziećmi, odetchnęli z ulgą.

Zatrzymujemy się przed mostem w Czarnotrzewiu. Jest to też miejsce zaaranżowane jako biwak, choć trudno nam pojąć, co chciał osiągnąć jego projektant. Teren wewnątrz ogrodzenia został wysypany piaskiem, ale od tego czasu przebiły się przez niego najwytrwalsze z chwastów: perz i osty. Jest jednak godzina odpowiednia i Prezes zarządza nocleg. Zwłaszcza, że czekali na nas z Ilonką i Michałem ponad godzinę.

To w tym rejonie podczas spływu w 1989 roku doszło do frondy i w trzy kajaki popłynęliśmy do Ostrołęki po autobus, podczas gdy reszta ekipy została na biwaku. Przypominamy sobie z Prezesem, że był to ostatni spływ naszego przyjaciela Jurka Kleyniaka, znanego z tego, że pięknie i donośnie śpiewał tak zwaną „wiązankę” – porywającą serca słuchaczy kompilację fragmentów piosenek patriotycznych i wojskowych. Nikt nie nauczył się od niego tej sztuki – „wiązanka” nigdy już na spływie nie zagrzmiała. Wtedy jednak tego, że tak będzie, nie wiedzieliśmy.

Po obiedzie wyruszamy na poszukiwanie chrustu. Nie jest łatwo, bo wokół głównie łąki. Dopiero przyciągając dwa znalezione w rowie kołki zapewniamy sobie paliwo na dłuższą posiadówkę. Ta noc to przecież noc jedyna, noc spadających gwiazd i pomyślanych życzeń. Ziemia przebijać się będzie przez rój Perseid.

Przez krainę byłych młynów

Zbieramy się powoli, przygnieceni upałem. Po trzech kilometrach spływamy bystrzem między palami obok drewnianego budynku młyna. W Przystani kręte nieznaczne bystrze jest śladem nieistniejącej tamy. Beata przybywa tam pierwsza, idzie spenetrować teren, jak to ona, i dociera do sosnowego dworu. W Białobrzegu Dalszym też był kiedyś młyn. Oglądam z mostu pozostały po nim prożek, po czym spływamy go. W Białobrzegu Bliższym nabieramy w gospodarstwie wody do gotowania. Szukamy odtąd biwaku, wysiadam na kilku pięknych łąkach, ale do żadnej nie ma dojazdu. Młodzież torpeduje pomysły zatrzymania się na nich, bo nie ma już ochoty znów rankiem wstawać, pakować się i płynąć. Ostatecznie stajemy przy drewnianym moście lokalnej drogi w Krukach. Jego nawierzchnia ułożona z desek w jodełkę przypomina parkiet balowej sali jakiejś, sali pod obłokami.

Wieczorne ognisko ściąga miejscowego pijaczka. - Czy macie pozwolenie na palenie ognia? - zaczyna - bo ja z sołtysem piłem, no dobrze, z synem sołtysa, bo sołtys nie żyje…

Po chwili mężczyzna przyznaje, że wódkę chciałby kupić za dychę, bo sklep zamknęli. Ostatecznie kieliszeczkiem nie pogardzi. Beata rozmawia z nim, martwi się, że jak rowerem pojedzie, to jakiś wariat może go potrącić. Wreszcie intruz decyduje się na odwrót i przez ognisko przechodzi do rzeki.
- Zimna - burczy, wsiada na rower i odjeżdża.

Ilonka, Michał i Prezes idą spać pierwsi. Wówczas do ognia ściągają Wera, Zosia i Przemek, chleb na patykach piec. Na koniec zostajemy z Beatą sami, ona śpiewnik oświetla, a ja gram. Ilonka rano powie, że pięknie nam szło to śpiewanie, zasnąć nie mogła, tylko słuchała i słuchała.

Najlepsze wczasy

Wstaję, gdy Beata wraca z porannej wycieczki. Popłynęła w stronę Narwi, lecz do ujścia nie dotarła. Zawróciła osiągnąwszy pale po dawnym młynie. Domy na brzegach jeden przy drugim, nie było to romantyczne, stwierdza.

Ilonka oznajmia, że były to jej najlepsze wczasy. Głowę przewietrzyła całkiem ze zbędnych myśli. Chociaż po pierwszym dniu bała się, jak to będzie, tak wyzuł ją z sił. Kolejne dwa dni płynięcia ze mną postawiły ją jednak na nogi, samotnie płynąć również było nadspodziewanie dobrze.

Rozpakowujemy sprzęt we Włocławku, gdy na przystani zjawia się żonka moja Alinka. Beata i Ilonka nie poznają jej. Alinka w sukience wygląda jak istota z innego świata. Szybko jednak odnajdujemy się wszyscy na tej samej ziemi.

Informacje praktyczne:

Spływ zorganizowany przez Włocławski Klub Wodniaków PTTK odbył się w połowie sierpnia 2020 roku.

Poszczególne etapy:
Dębowiec Mały - Wesołowo: 19 km
Wesołowo - Sędrowo: 17 km
Sędrowo – Brodowe Łąki: 30 km
Brodowe Łąki - Czarnotrzew: 17 km
Czarnotrzew – Kruki: 25 km

Transport sprzętu biwakowego na trasie spływu odbywał się w kajakach. Na trasie jest sporo miejsc na biwaki z wiatami i miejscami na ognisko. Można też biwakować na łąkach, zwłaszcza w dolnym biegu.

Nad Omulwią wypożyczyć kajaki i uzyskać pomoc w organizacji spływu można w Wesołowie, Brodowych Łąkach i Ostrołęce.

Autor: Tomasz Andrzej Krajewski