WKW PTTK

Obra wczoraj i dziś - 2019

Obra wczoraj i dziś - 2019

Obra. Rzeka tak przeobrażona jak może żadna inna w Polsce. Skanalizowana od źródeł, wprowadza wody na teren Pradoliny Warciańsko-Odrzańskiej, tam bifurkuje, większość wód spływa Kanałem Mosińskim do Warty powyżej Poznania, reszta kanałami wędruje częściowo do Obrzycy i wraz z nią do Odry, a częściowo w stronę Kopanicy. Koryto proste, zatrzcinione, zastawki i jazy – to jej cechy charakterystyczne. Pola, łąki, łęgi, osuszone podmokliska, brak wyraźnej doliny – to jej otoczenie. Dopiero od Kopanicy zaczyna przybierać cechy rzeki. Od Policka pojawiają się nawet meandry. Odzyskuje naturalność w miarę, jak zbliża się do ujścia, do Skwierzyny.

Obra zarazem to ceniony szlak kajakowy. Na odcinku od Kopanicy oczywiście. Wyżej zapędzają się tylko desperaci, którym zabrakło już tras do pokonania, ewentualnie tacy, którzy chcą w jedną wędrówkę z Obrą połączyć zwiedzanie malowniczych choć zatłoczonych jezior Kółka Konwaliowego, położonych w bliskości Południowego Kanału Obry. Przed laty i my tak zrobiliśmy. Teraz jednak zdecydowaliśmy się być tacy jak wszyscy, wygodni, niezmęczeni. Dlatego nad Obrą stawiamy się nawet nie w Kopanicy, ale jeszcze niżej, w Zbąszyniu, by oszczędzić sobie przenoski przez jaz za jeziorem Zbąszyńskim. Jako ostatni, choć jeszcze przed północą, dociera Leszek z rodziną. Rozbijamy im namiot i jest już sobota. Jeszcze tylko kilka godzin i wyruszymy, by nad rzeką ukryć się przed siecią reguł i zakazów, którymi osacza nas współczesny świat.

Moja przygoda z kajakiem rozpoczęła się na Obrze. Nie pamiętam z tego spływu nic. Znam go z opowieści. Płynęliśmy z Błotnicy, z jezior Kółka Konwaliowego, do Międzyrzecza. W spływie uczestniczyły kajaki i łodzie wiosłowe. Na jeziorze Lutol tata, z którym płynąłem, wbijał mnie wiosłem pod fartuch, bo padał deszcz, a ja nie chciałem się schować. Na brzegu stary wodniak przygarnął nas, dzieci, pod swój tropik na czas, gdy starsi rozbijali namioty i rumem z herbatą nas poił. Moja mama oświadczyła tamże, że była na spływie dwa razy: pierwszy i ostatni. Po powrocie do Włocławka, gdy obarczono ją obowiązkiem napisania spływowej kroniki, nie wspomniała już tych słów. Możemy w niej przeczytać o niedostępnych brzegach Obry, rozkosznych dla ucha koncertach żab, a także pełnych grozy chwilach, „gdy o świcie z namiotu kol. Oli rozległ się pełen przerażenia krzyk: Dziki zwierz! i słychać było szamotaninę. Cała brzydsza połowa spływu uzbroiwszy się w co popadło (noże, drewniane kije, tasak, siekierkę) otoczyła namiot Oli i...” okazało się, że „dziki zwierz” to cień rzucany przez siatkę z pomidorami kołyszącą się swobodnie pod tropikiem.

Maciek wspominał później, że w krytycznej chwili Ola krzyczała: „Ja go w ryj a on wraca!”, co świadczyło o szczególnej agresywności „dzikiego zwierza”.

„Straty materialne poniósł kol. Czarek, który utopił radio w niegłębokiej lecz mulistej Obrze. Na nic zdało się nurkowanie kol. Wojtka. Radio utknęło w mulistym dnie i gra tam do dziś” – to też można przeczytać w tej kronice.

A ja tego wszystkiego nie przypominam sobie. Pamiętam tylko tory kolejowe na ceglanym moście i mam bilet na pociąg relacji Międzyrzecz – Włocławek dla trzech osób, 346 km, 252 zł, wyjazd w dniu 31 lipca 1977.

Nad jeziorem Lutol mamy przerwę na kąpiel. Czystość wody za jeziorem jest beznadziejna. Tak brudną rzeką Alinka jeszcze nie płynęła. Nieprzejrzysta, pełna zawiesiny, pływające plechy lepkich osadów, oderwane z mułu na dnie, metan wybijający z każdym poruszeniem wiosła. Rzeka bez nurtu. Podwodne kołki zauważasz dopiero wówczas, gdy na nie napłyniesz. Na jeziorze Wielkim rozległe zbiorowiska grążeli, liście wynurzone nad lustro wody, poskręcane, poplamione, chore. Tylu grążeli naraz Alinka jeszcze nigdy nie widziała. Pełno jest też śmieszek i rybitw. Mastal dostrzega nawet orła, który w szpony złapał rybę.

Chcieliśmy biwakować nad jeziorem Chłop. Wody jest jednak zbyt mało w strudze jezioro to z głównym szlakiem łączącej. Płyniemy zatem do Rańska, rzeką wciąż leniwą i nieczystą. Namioty rozbijamy dopiero koło dziewiętnastej. Etap był długi i nużący, zwłaszcza, że słońce nas nie oszczędzało. Młodzież prędko spać idzie, nawet Natan, lat siedem, po raz pierwszy na spływie, który choć tyle godzin płynął, nie narzekał. My, starzy, zajmujemy się śliwowicą, którą ze słowackich gór przywiozłem. Oleńka za lasem zauważa błyski.
- Burza!
- Jaka burza, Olka, skoro gwiazdy widać…

Wpatrujemy się odtąd w niebo i rzeczywiście – błyska się. Nocą nas dosięgnie.

Koguty w Rańsku pieją od samego świtu. Spać się nie da.

Dzień odpoczynku. Msza w kościele w Policku i wyjazd do Pniewa na zwiedzanie podziemi i panzerwerków Międzyrzeckiego Rejonu Umocnionego. Zbudowane przez Niemców w latach trzydziestych XX wieku umocnienia, połączone w jeden kompleks ponad dwudziestokilometrowym obszernym korytarzem z linią kolejki, poprowadzonym kilkadziesiąt metrów pod ziemią, nie odegrały jednak podczas wojny znaczniejszej roli. W styczniu 1945 roku radzieccy pancerniacy przejechali przez linię fortyfikacji ot tak po prostu, zaskakując nocnym rajdem oddziały Volkssturmu, a po kolejnych trzech dniach niemrawych walk wszystkie bunkry padły. Dzięki temu kompleks zachował się w dość dobrym stanie, w większej jego części zimują nietoperze, a mniejsze fragmenty udostępniono ludziom do zwiedzania.

Jedziemy zamówionym telefonicznie busem. Numer telefonu do właściciela pojazdu, zarazem lokalnego organizatora spływów, pana Kugiejko znalazłem na tablicy informacyjnej biwaku. Pan Kugiejko opowiada nam miejscowe ciekawostki, namawia na Paklicę, jak już z Obrą skończymy, mówi też oczywiście i o naszej trasie, i postaramy się uzyskaną od niego wiedzę wykorzystać.

- Widzieliście zęby smoka? Transporterem jechaliście? – przepytuje nas po powrocie Korzon. Podczas poprzedniego spływu w 2003 roku był w Pniewie i nazwę „zęby smoka” zapożyczył od betonowych zapór przeciwczołgowych dla folii zarzucanej na swój stary namiot, gdy zbiera się na deszcz. Wszystko wtedy widział, wszystko zapamiętał. Korzon znany jest z fotograficznej pamięci. Namawia nas potem na spacer nad jezioro Czarne, prawie godzinę leśną drogą. Trzeba tylko kierować się drutami.
- Chodziliśmy się tam kąpać nawet dwa razy dziennie. Woda była krystaliczna!

Obecnie woda jest tylko czysta i rozczarowuje to kolegę Korzona.

Beata udała się do Pszczewa, bo odbywa się tam festiwal i ma być występ „Kapeli ze wsi Warszawa”. My też będziemy mieli występ. Ognisko już płonie, kiełbaski są gotowe do smażenia a Tomek gotowy do grania. Niech drżą gitary struny… Intonujemy utwory na zmianę z Tomkiem, na koniec śpiewa już tylko on. Jak mawia Magda, dorzyna imprezę. Potrafi to robić godzinami. Ileż on zna piosenek nostalgicznych, jedna bardziej wzruszająca od drugiej… Noc jest przyjemna, gwiazdy lśnią na ciemnym niebie. Otoczenie jest genialne, tak oceniła je Beata, dopóki się z bliska rzece nie przyjrzysz.

Rankiem idę do leśniczówki rozliczyć się za nocleg i pieczątki do książeczek kajakowych zdobyć. Leśniczy mówi, że ładniej w nocy śpiewaliśmy, niż grali na jarmarku w Pszczewie. Pytam się o czystość rzeki. Leśnik opowiada, że badali wodę, wójt badania zlecił, ale nic nie znaleźli. To naturalne zjawisko, ten zakwit glonów, wody mało. Nie jest to wynik tego, że ścieki ktoś spuścił.
- Ale od trzech miesięcy fetor taki, że okna nie da się otworzyć – podsumowuje.
- Ta pompa na biwaku jest bezcenna. Dzięki niej chociaż można się umyć.

Nie widziałem jeszcze rzeki, w której glony pokrywałyby nawet wodorosty. Zapewne to wynik nadmiernej eutrofizacji. Rolnicy nawożą pola, nawozy przenikają do gruntu i do Obry, woda staje się zbyt żyzna, zielenieje od glonów, światło się nie przebija, przyducha wybija wszystko żywe. Nawet bobry się wyprowadziły.

Za Polickiem w rzece pojawia się sporo zwalonych drzew. Dają się w większości ominąć, ale parę razy na pień trzeba wyskoczyć. Prezes traci czapkę. Gałąź mu ją zrzuciła i idzie na dno. W nieprzejrzystych nurtach nie widać, gdzie osiadła. Prezes jest zniesmaczony. - W tej gównianej rzece…
- Sam chciałeś na nią jechać. Bo fajna taka…
- Nie pamiętałem takiej Obry. Pamiętałem kąpiele w jeziorze Żółwin, Korzon latał za dziewczynkami, straszył je, że stukostrachy. A dziś stan wody tak niski, że nie zdołalibyśmy wejść na jezioro Żółwin.

W Międzyrzeczu zbieramy się do kupy, obskakujemy sklep a Leszka nie ma. Ci, co gotowi, płyną szukać miejsca na nocleg, a ja i Zosia czekamy. Wreszcie pojawia się kanadyjka.
- Dwa razy ledwo się przeprawiłem. Myślałem, że będę musiał porzucić tą krypę – narzeka Leszek. Ma wyrzuty, że nie czekaliśmy, nie pomogliśmy.

Pilnuję łódek, gdy rusza z żoną i wnukiem na zakupy i pierogi, a potem pilotuję do biwaku. Rozkładamy się na rozległej wyspie rzecznej w Świętym Wojciechu. Beata rozpala ognisko, ale grania dziś nie będzie. Melodii brak.

Święty Wojciech to miejsce łączone legendą z klasztorkiem pięciu pierwszych polskich zakonników, benedyktynów zamordowanych przez zbójców w 1003 roku. Żaden ślad po ich drewnianym eremie nie zachował się, co daje duże pole do stawiania hipotez. Może nie było go tutaj, może stał w Trzemesznie, a może w okolicach Szamotuł? Kładką nad rzeką obok urokliwego szachulcowego kościoła przechodzi się do Międzyrzecza, również wiążącego swoją przeszłość z piątką braci od świętego Benedykta. Tamże u ujścia Paklicy do Obry jest zamek a raczej jego ruiny, niecodzienny o tyle, że wzniesiono go na rzucie owalu, kształtem zarys wałów dawnego grodu powtarzającym. Obok w muzeum eksponowana jest największa w Polsce kolekcja portretów trumiennych. Wydawałoby się, że taki konterfekt to rekwizyt typowo sarmacki, polski, katolicki, tymczasem w Międzyrzeczu przekonujemy się, że na terenach pogranicznych stał się on zjawiskiem ponadkulturowym i wielowyznaniowym. Na zachodnich rubieżach Rzeczypospolitej używano go zarówno podczas pochówków katolickich jak i protestanckich, często w rodzinach o stricte niemiecko brzmiących nazwiskach.

W Międzyrzeczu kupujemy z Alinką ciasto i zarządzamy na obozowisku zbiorową kawę, która przeistacza się w ognisko i śpiewy. Koncert jest ostatecznie długi i piękny, choć z początku zarzucano artyście, że smęci. A artyści nie przepadają za bezzasadną krytyką i mogą się wtedy obrazić.

Plan mamy prosty – skaczemy na jezioro Chycina. Rzeka obraca go wniwecz – dopływamy do Gorzycy i mamy dość. Pokonanie siedmiu kilometrów zajmuje nam pięć godzin. Ilość zalegających w korycie kłód i leżących w poprzek pni jest olbrzymia. Zwłaszcza składakami trzeba poruszać się bardzo ostrożnie i uważnie przeciągać je po przeszkodach. To, że kajaki są wyładowane sprzętem biwakowym, też sprawy nie ułatwia. Dobre jest to, że Obra oczyściła się, nie cuchnie już zgnilizną i kontakt z nią nie napawa obrzydzeniem.

Przy polu namiotowym w Gorzycy jest mały bar. Można w nim kupić karpia hodowanego w przyległym stawie. Zamawiamy rybę na kolację i udajemy do wsi. Przy sklepie jest stół, przy nim można nawiązać kontakty z miejscową klientelą. Przy kościele podobnym z wyglądu do tego w Świętym Wojciechu jest kaplica grobowa, z tablic na niej można odczytać imiona i nazwiska dawnych wsi właścicieli, Kalkreuthów.

Żona właściciela baru serwuje nam karpia duszonego z cebulką i przyprawami. Jest przedni!

Korzon oznajmia, że to nie jest rzeka dla jego składaczka i załatwia transport kajaków do jeziora. Kto chce, dołącza. Większość grupy płynie. Rzeka wymaga czujności. Nurt zanikł całkiem, z tych fragmentów drzew, które widoczne są nad powierzchnią trzeba dedukować, gdzie i jak głęboko znajduje się część podwodna. Przeszkód jest jednak jakby mniej, coraz to mniej, a rzeka rozlewa się coraz szerzej. Dziki jest to odcinek, leśny i piękny. Na moście, a właściwie grobli z przepustem rurowym, spotykamy grupę Korzona. Przepust jest tak niski, że nie da się nim przepłynąć i łódki trzeba przenieść. Opatrzył go też ktoś z tej przyczyny taką tablicą:
PRZED WOJNĄ MOST WILHELMA, PO WOJNIE – BIERUTA,
TERAZ PRZEPUST RUROWY, POMYSŁU JAKIEGOŚ FIUTA

Kasia twierdzi, że kiedyś rurą tą przepływała. Czy jesteś pewna, że to była ta rura?

Po przenosce kąpiemy się w przezroczystej wodzie. Tak – woda stała się taka, że dno widać! Na krótko, niestety. Wypływamy na Zalew Bledzewski i z każdym metrem jest gorzej, glony pokrywają akwen gęstniejącą zawiesiną. Nie mamy ochoty na pobyt w takim miejscu, decydujemy się wpłynąć na jezioro Chycina. Zapamiętali je wszyscy uczestnicy spływu z roku 2003 jako wyjątkowo czyste. Choć dno było widać, nie można było go wiosłem dosięgnąć. Był to pierwszy spływ Martynki, która dziś jest już studentką, co nie przeszkadza nam jednak zwracać się do niej wciąż per „Martynka”.
- Mariusz, to tam obserwowaliśmy z pomostu, jak szczupak poluje na inne ryby! – ekscytuje się teraz.

Struga Jeziorna, prowadząca na Chycinę, pokryta kobiercami grzybieni, potwierdza oczekiwania. Płynie się nią jak po akwarium, ponad zielonymi do granic zieleni wodnymi roślinami i przemykającymi wśród ich wszelkimi żyjątkami małymi i dużymi, z płetwami i bez. Jezioro jednak zawodzi oczekiwania. Jest ładne, ale woda nie jest już tak klarowna jak dawniej. Rozbijamy biwak na wysokiej skarpie w sosnowym lesie. Stacjonuje tam kilkanaście przyczep kempingowych, ale jest też obszerny wolny plac, który zajmujemy. Nie ruszymy się już stąd, co nie oznacza bynajmniej, że spływ się skończył.

Trzeba sprowadzić samochody ze Skwierzyny. Wyruszamy z tą straceńczą misją trzema jedynkami. Wracamy na Zalew Bledzewski, przenosimy przy elektrowni wodnej z charakterystyczną wieżą. Wody za nią w korycie niewiele, a przeszkód wiele. Czy damy radę? Odcinek zwątpienia rychło się kończy. Rzeka odblokowuje się, od Bledzewa rusza głębokim nurtem, meandrując między łąkami, trzcinowiskami i ścianą boru. Za Starym Dworkiem wkracza w lasy. Zwałek jest wiele, ale wszystkie przygotowane do pokonania przez organizatorów spływów, przecięte na tyle, że daje się przepłynąć, choć najczęściej potężnym slalomem. Pewnie ze dwa razy większą odległość pokonujemy na tym odcinku, aniżeli gdyby mierzyć go medianą. Po siedmiu godzinach od startu jesteśmy przy samochodach. Pozostaje tylko sprowadzić pozostałe pojazdy ze Zbąszynia. Wracam na biwak już po ciemku, zbliżają się światła z naprzeciwka. To Tomek, Magda i Marysia wyjeżdżają na Mazury, by kolejny tydzień spędzić pod żaglami. Na leśnej drodze, w snopie reflektorów udaje się nam serdecznie pożegnać.

Inni spędzają ten dzień przede wszystkim na kąpielach. Tylko Beata i Leszek, każde z osobna, płyną na sąsiednie jeziora Długie i Kursko, i wracają zachwyceni ich urodą.

Warto zatem i na te jeziora popłynąć, i na dolną Obrę. Jak to zrobić, gdy do końca spływu został jeden dzień?

Zosia chce popłynąć na rzekę. Wyruszam więc po raz drugi w tą samą stronę, tym razem w parze, a z nami połowa spływu. Warto pokonać Obrę za Bledzewem. Owce pasące się na łące, zaskrońce wylegujące na wodzie wśród rzęsy i grążeli, łany strzałki wodnej o drobnych białych kwiatkach. Pliszki tańczące nad kamienistymi mieliznami, podlatujące za owadami, ogonkami kiwające na pniach. Zimorodki i czaple umykające przed kajakami. Spłoszone sarny zmykające z rzeki na brzeg. Czemu miałbym po raz drugi tego nie doświadczyć?

Kończymy pływanie w Starym Dworku. Na plaży spotykamy nie kogo innego, jak pana Kugiejko. Po zabraniu swoich kajakarzy jedzie z nimi na most obrotowy, przerzucony nad równoległym do rzeki kanałem, element fortyfikacji niemieckich z czasów II wojny światowej. My również się tam udajemy. Pan Kugiejko zdejmuje pokrywę leżąca na nawierzchni mostu, pokazuje trzpień, na który nakłada się wał z handszpakami, służący do obracania mostu. Co pewien czas odbywają się tu rekonstrukcje historyczne, wtedy most obracają, opowiada.

Spacer po Starym Dworku to gratka dla tych, którzy się na to zdecydują. Kościół ma krytą dwiema kopułami nibywieżę, niby, bo przyklejoną do fasady i niższą od kalenicy dachu nawy. Dwór naprzeciw kościelnej furty popada w ruinę. Tylko zabudowania pofolwarczne są wciąż w użytku. Sklep, w nim wódka w lodówce obok nabiału. Wreszcie barokowa w formie figura maryjna wjazdu do wioski strzeże, ponad wszystkie dachy wyższa. Kto litanię tu zmówi, dwieście dni odpustu uzyska, tak postanowił Pius VI, Papież.

Przemek i Zosia pilnują kajaków. Po co chodzić, oglądać, skoro można nie.

Na obóz wracamy z kierowcą, który przyjechał po nas z Włocławka.

Reszta grupy też nie odpoczywała od kajaków. Skuszeni opowiadaniami Leszka i Beaty wyruszyli na jeziora Długie i Kursko, i jak oni wrócili zachwyceni.
- Dzisiaj Natan nauczył się pływać! Przepłynął dwa razy po dziesięć metrów! – oznajmia triumfalnie Leszek i wyciąga flaszkę. – I za to wypijemy! – dodaje.

Trochę śpiewamy, ale ta impreza pod gwiazdami do historii spływów nie przejdzie.

Informacje praktyczne:

Spływ zorganizowany przez Włocławski Klub Wodniaków PTTK odbył się w lipcu 2019 roku.
Poszczególne etapy:
Zbąszyń - Rańsko: 27 km
Rańsko – Święty Wojciech: 22 km
Święty Wojciech - Gorzyca: 7 km
Gorzyca – Chycina: 12 km
Chycina – Skwierzyna: 25 km
Transport sprzętu biwakowego na trasie spływu odbywał się w kajakach. Na trasie jest dużo miejsc na biwaki z wiatami i miejscami na ognisko.
Nad Obrą wypożyczyć kajaki i uzyskać pomoc w organizacji spływu można w wielu miejscach.

Autor: Tomasz Andrzej Krajewski