WKW PTTK

Liswarta, Kocinka, Warta - 2019

Liswarta, Kocinka, Warta - 2019

Plan był prosty i przez to genialny. Wyjeżdżamy rankiem, dojeżdżamy, rozbijamy obóz, obiad i wypływamy. Na pewno damy radę dopłynąć do Warty, a stamtąd Wiesiu nas przywiezie. To niedaleko, dzień jest długi, a wrócić możemy nawet po ciemku, bo namioty i tak będą już rozbite.

Plan był genialny i tylko burzy nie uwzględniał. Wracaliśmy z restauracji, gdy pierwsze krople spadły. Zaledwie do wiaty dobiegłem, deszcz przesłonił świat. Lało i lało, strumienie wody ryły w piaszczystym zboczu kanion (dobrze, raczej kanionik) i znikały pod tropikami.
- Ja będę pływał na pewno – powiedział Korzon.

Po godzinie zdecydowaliśmy.
- Możesz wypić piwo, Wiesiu. Nie będziesz dziś nigdzie jechał.

By dzień trochę uratować, popłynęliśmy wieczorem Liswartą pod prąd do mostu. Ola z Mastalem dotarli nawet do progu powyżej.

Suczka Reni i Piotra, imieniem Kluska, była po raz pierwszy na spływie. Zachciało jej się wyskoczyć do wody, nie wiadomo czemu. Renia, nie wiadomo czemu, postanowiła ją złapać. Nawet jej się udało, choć to pewnie niełatwe, złapać psa w locie. Kluska była już jednak poza kajakiem, chlupnęła do wody, rękę Reni pociągnęła za sobą, ręka pociągnęła Renię, a Renia kajak. Wywrócili się we troje koncertowo. Dopiero po pewnym czasie Piotr się zorientował, że czegoś mu brak. Brakowało mu okularów. Progresywnych, niedawno je kupił. Też były po raz pierwszy na spływie.

Zapowiadała się udana wyprawa. Impreza też była udana po powrocie na biwak.

Dzień burzy

Na czerwcowy weekend wybraliśmy się na Liswartę i Kocinkę, a jeśliby się udało – może nawet Oleśnicę. Nikt z nas nie był tam jeszcze - to było wystarczającą rekomendacją.

Noclegi zorganizowałem na polu namiotowym w ośrodku wypoczynkowym Krecik w Zawadach. Miejsce ładne, w pobliżu restauracja-pizzeria, w niej pizze na drożdżowym cieście, grubsze niż włoskie, ale cieńsze od amerykańskich. Smaczne i obfite jedzenie. Zanim jednak pójdziemy uzupełniać nim kalorie, trzeba zgubić poprzednie.

Wypłynęliśmy o dziewiątej, tym razem w dół rzeki. Rzeki dość leniwej, wodorostów pełnej, wijących się nad żółtym a nierzadko szarym piachem, jakby wulkanicznym. W jednym miejscu dno z litej wapiennej skały przypomniało mi, że to przecież Wyżyna Wieluńska, zbudowana z tej samej jurajskiej płyty, co sąsiednia Wyżyna Krakowsko-Częstochowska. Rozglądałem się odtąd za skałkami, ale żadnej nie wypatrzyłem, bo żadnej też nad Liswartą nie ma. Aby je znaleźć, trzeba by powędrować na północny zachód. Paręnaście kilometrów od Zawad w brzuchu porośniętego buczyną wzgórza ukryta jest rozległa jaskinia Szachownica. Nieco dalej w rezerwacie „Węże” znaleźć można odsłonięcia wapieni i spenetrować kilka ciekawych grot. Najłatwiej dotrzeć do nich z biwaku nad Wartą w Bobrownikach, obok których na skraju lasu na Górze Świętej Genowefy jest też najprawdziwszy wapienny ostaniec. Od ujścia Liswarty Wartą do Bobrownik jest 24 kilometry. Raz już tam byłem, może i na tym spływie byśmy tam dopłynęli…

Płynęliśmy spokojnie, z emocjami jedynie na trzech rozmytych kamienistych progach. Były tu młyny, teraz się spływa. Ostatni z nich, w Nowej Wsi, nieoczywisty, bo co półtora metra z wody na przelewie sterczą pionowe kołki. Jeśliby ktoś źle trafił, może przydarzyć się nieprzyjemna wywrotka. My jednak wzięliśmy go bezbłędnie.

Kąpaliśmy się na plaży gdzieś przed ujściem Kocinki, gdy z chmur coraz bardziej szarzejących grzmot się odezwał.
- Ma nas na celowniku – powiedział Piotr.

Burza trzymała nas na muszce przez pół godziny. Za ujściem Kocinki lunęło. Most był na szczęście w pobliżu, a przy filarze Bartek stał już z herbatką. Dobiliśmy po brzegach, pokrzepialiśmy się, herbatka się skończyła i burza jakby też. Złudne to było. Odpłynęliśmy po to, by na własnej skórze przekonać się, co to deszcz nawalny. Przeplatany gradem, gdy wydawało się, że gorzej nie będzie. Na nic kurtki i fartuchy. Ściana wody przez paręnaście minut uniemożliwiała płynięcie. Staliśmy przy brzegu, w krzaku, w trzcinach i mokliśmy. Trochę ustało wreszcie – popłynęliśmy. W ujściu do Warty czyhała rozległa mielizna. Trzeba było na piasek wysiadać, kajaki ściągać, a deszcz padał. Tuż poniżej ujścia – pomost. To ośrodek w Kulach. Dobiliśmy tamże i dalej mokliśmy.
- Kończmy – ktoś zaproponował.

Nie paliłem się, by wysiadać. Tyle wody się wleje z góry, że z powrotem na pewno nie wsiądę. Prezes zachował się jak przystało na Prezesa – wyskrabał się na ląd. Chcąc nie chcąc podążyliśmy za nim. Wezwaliśmy Wiesia z Zawad, by przyjechał busem i na obóz nas zabrał. Deszcz ustał, gdy pakowaliśmy kajaki na przyczepę. To burza po raz drugi bawiła się z nami w kotka i myszkę. Pod bramą ośrodka w Zawadach przeżyliśmy kolejną potężną ulewę. Istne oberwanie chmury. Przeczekiwaliśmy je w samochodzie, parę z szyb obcierając mokrymi rękawami. Gdy po trzech godzinach lania wiadrami wody z nieba zeszliśmy wreszcie na biwak, tylko u Mastali oraz Ewy i Bartka sucho było. Wnętrza pozostałych namiotów przypominały kryte płótnem pola ryżowe.
Samochód też trzeba było w środku suszyć.

Dzień bez burzy

Piękna pogoda od samego rana sprawiła, że poniżej mostu i jazu w Dankowie zjawiło się wielu startujących stąd kajakarzy. Gdy tu jechałem, szlak Liswarty wydawał mi się nie utarty, a okazał się traktem dobrze wydeptanym. Organizatorzy spływów dowozili kolejne ekipy, zrzucali z przyczep polietylenowe dwójki.
- A wy skąd? – dziwili się, gdy samochód z obcą rejestracją ujrzeli.
- Z Włocławka.
- Taki kawał się wam chciało przyjechać?

Co za paradoks – tylu mrowiło się na łące ludzi, a my do niedawna nawet nie wiedzieliśmy o istnieniu rzeki Liswarty.

Zanim do nich dołączyliśmy, udaliśmy się w stronę kościoła, który stoi na terenie fortalicji dankowskiej, na skraju obszernego majdanu otoczonego fortyfikacjami bastionowymi. W jego pobliżu był kiedyś rezydencjonalny zamek, po którym obecnie nic nie pozostało prócz fragmentów murów. Rozbudowane umocnienia robią wrażenie nawet dziś, gdy obchodzi się obmurowane od zewnątrz skarpy, szerokie wały, penetruje ruiny jednej z bram. Pod dłuższym z boków założenia płynie uregulowana Liswarta, łąki wokół niej z pewnością w czasach budowy twierdzy były podmokłe i grząskie. To rzadkość w Polsce, tak rozległa forteca magnacka. Zbudował ją Stanisław Warszycki, kasztelan krakowski i jako jednego z nielicznych miejsc na terenie Korony nie zajęli jej Szwedzi w czasie „potopu”. Prawdę mówiąc, zdobycia tego miejsca położonego na uboczu, na ówczesnej granicy, nawet nie próbowali.

Postać Stanisława Warszyckiego ludowa tradycja łączy z kosmosem piekielnych mocy. W starych podaniach nazywano go diabłem. Do legendy przeszły rozmaite sposoby, jakie stosował znęcając się nad ludźmi. Jedną z żon kazał zamurować żywcem, wygłodzonym biedakom kazał dać metrowe drewniane łyżki do zupy a kto sprzeciw zgłaszał, psom był dany na rozszarpanie. Dlatego po śmierci straszy w Ogrodzieńcu, który też był jego własnością, jako czarny pies obwiązany łańcuchami, zaś po dankowskich podmokliskach jako jeździec bez głowy.

Synem Stanisława Warszyckiego był Jan, człek obłąkany, okrutnik. Synową – Anna ze Stanisławskich. Jej małżeństwo z Janem trwało tylko około roku i było całkiem nieudane. Kasztelanowica bardziej niż uroki żony interesowały własne klejnoty (także te, w które - jak każdego faceta - wyposażyła go natura) i mało wyrafinowane rozrywki. Do czasu unieważnienia małżeństwa Anna bywała zapewne także w Dankowie, choć był on tylko jedną z kilku siedzib rodu. Wyszła potem za mąż jeszcze dwukrotnie, a zapisała się w dziejach jako pierwsza znana polska poetka. Jej jedyne dzieło nosi tytuł „Transakcyja albo opisanie całego życia jednej sieroty przez żałosne treny od tejże samej pisane roku 1685” i powstało po śmierci trzeciego z mężów. Opisuje w nim koleje swego życia i jest to bardziej pamiętnik niż poemat, pełen życiowych obserwacji i dziś nie zna go prawie nikt. Po prawdzie nie jest to wielka literatura. Osobowość pani Anny łatwiej odnaleźć we wspaniałym barokowym kościele w położonym kilka kilometrów od Wisły Tarłowie. To ona uczyniła tą świątynię mauzoleum rodu Oleśnickich i odpowiada za jego nawiązujący do tańca śmierci program ideowy. Anna de domo Stanisławska primo voto Warszycka secundo voto Oleśnicka tertio voto Zbąska była bowiem raczej intelektualistką niż poetką. Jej życie to dowód tego, że przed trzema stuleciami kobiety też były inteligentne, samodzielne i silne, i nie zawsze jest prawdą, że zdominowane były przez mężczyzn. Mężczyźni w owych czasach często bawili się w wojenkę, a kobiety musiały mocną ręką trzymać majątki, by te się nie rozpłynęły.

Oprócz nas żaden z zaczynających tu spływ kajakarzy na ruiny dankowskie nie wybrał się.

Do startu wykorzystaliśmy moment między dwoma komercyjnymi spływami. Jeden wypłynął, drugi się guzdrał. Początki nie były łatwe – wiele kajaków było już przed nami. Wywrotki na prostej wodzie, blokowanie się wzajemne, krzyki – to ich rzecz powszednia. Wyprzedzaliśmy tych, co wypłynęli przed nami, po kolei. Ostatnią grupę wzięliśmy na zwalonym drzewie za przenoską przy młynie Troniny. Większość mocowała się z pniem starając się przeskoczyć go wierzchem. Rzadko kto za pierwszym razem zdołał. Niektórzy po pas do wody wyskakiwali, by kajak przepchnąć. A można było też przy brzegu pod pniem z prawej się przesmyknąć – cośmy szparko uczynili. Jeszcze kilkadziesiąt szybkich pociągnięć i zostaliśmy sami, jakby na rzece poza naszą bandą nikogo nie było.

Organizator spływów z Zawad oferuje do pobrania aplikację z opisem szlaku. Kto by z niej jednak korzystał. Na pewno nie my. My kajakarze doświadczeni, sami wszystko wiemy, sami każdą przeszkodę zobaczymy i jak trzeba pokonamy. W Rębielicach napotkaliśmy jaz i przenieśliśmy kajaki poniżej niego na koryto pełniące rolę kanału ulgi dla elektrowni. Było płytko, bardzo płytko i do mostu czekało nas holowanie. Wreszcie zrobiło się głębiej. Na brzegach dzicz. Wreszcie odnóg połączenie. A można było płynąć głównym korytem i przenoskę zrobić przy elektrowni… Ale i tak nikt nas nie wyprzedził.

Do Zawad dwie jeszcze resztki spiętrzeń pomłyńskich nas czekały, spływalne.

Dzień trzech rzek

Ostatni dzień to Kocinka, Liswarta, Warta. Każda kolejna większa, każda na swój sposób urocza.

Wystartowaliśmy z Kuźnicy, poniżej stawów rybnych. Kocinką mało kto pływa, choć ją do spływów przygotowano, zwałki przecięto. Przy młynie po kilometrze od startu nie było wiadomo jednak, którędy się przenieść. Żadnej ścieżki. Spławiliśmy ostatecznie kajaki nad drewnianą deską jazu. Ja je puszczałem, Mastal chwytał i dalej przekazywał. Ktoś spiętrzenie to usiłował adaptować na elektrowienkę, chyba nieudanie, bo mało wody w tej rzeczce.

Najbardziej znane miejsce na trasie to Kocinki kocie oko, cokolwiek to znaczy. Rzeka tworzy tu łuk o promieniu 180 stopni, podcinając na całej długości stromą piaszczystą skarpę. Miejsce efektowne i urzekające, no i znane wszystkim bo łatwo dostępne, nawet samochodem. Kocinka była jednak nie tylko tam czarująca, wodę miała przeczystą a piasek przeżółty. Przeszkody częste, pnie zwalone, dwie tamy bobrowe, ale nawet z dwójki nie trzeba było wysiadać zbyt często. Z jedynki nie trzeba było wysiadać w ogóle.

Płynęło się nam miło także dlatego, że Michał zebrał wszystkie pajęczyny. Narzekał oczywiście potem, że robactwo po nim łazi, a my gdzie jesteśmy. Ale nikt nie kazał mu być pierwszym - co najwyżej młodość…

Liswarta i Warta po Kocince to były autostrady, szerokie i jak to na autostradach, ruch na nich duży. Obejrzeliśmy w słońcu to, czego dwa dni przedtem nie widzieliśmy w deszczu, a spływ zakończyliśmy w Wąsoszu. Wróciliśmy stamtąd do Kuźnicy na rybkę. Tamtejsza smażalnia jest sławną na całą okolicę. Sława to słuszna. Takiej rybki jak tam od czasów Laski (tej nad Zbrzycą) nie kosztowałem!

Informacje praktyczne:

Spływ odbył się w dniach 20 - 23 czerwca 2019 roku i został zorganizowany przez Włocławski Klub Wodniaków PTTK na własnym sprzęcie.

Nad Liswartą kajaki wypożyczyć można np. w ośrodku Krecik w Zawadach, gdzie jest też dobre miejsce na zorganizowany biwak ; zobacz https://owkrecik.wordpress.com/ oraz https://poliswarcie.pl

Informacje o szlaku można znaleźć m.in. na powyższych stronach oraz na stronie http://wkw.wloclawek.pttk.pl; mapka szlaków Liswarty i Kocinki jest też w przewodniku Marka Lityńskiego, Warta, Przewodnik kajakowy, Łódź 2008

Autor: Tomasz Andrzej Krajewski