Drina i Sawa
W bałkańskim tyglu
Wyruszamy w daleką podróż. Początki są trudne i nudne, krajobrazy znane. Trzeba czasu, by z człowieka szybkich i rutynowych codziennych kroków przeobrazić się w człowieka podróżującego, niespiesznego, uważnego, zwracającego uwagę na szczegóły, które na co dzień mija nie zauważając, potrafiącego czerpać radość z widoku rzepaku kwitnącego w końcu kwietnia. My ten czas mamy. Jedziemy na pogranicze Serbii i Bośni. Wzywa nas kanion Driny.
Drugiego dnia przekraczamy granicę Węgier i Serbii. To normalna granica, z odprawą paszportową i wszelkimi granicznymi szykanami. Celnik serbski domaga się od nas dowodu rejestracji kajaków (tak rozumiem jego angielski). Daję mu bumagę, którą dostałem od Dejana, organizatora spływu, czyta ją, coś jeszcze gada, wreszcie macha ręką – jedźcie!
Choć opuszczamy Unię Europejską (niezorientowany mógłby uznać, że oto opuścił Europę), to wjeżdżamy w kraj, który od pierwszego wejrzenia jest nam bliski. Napisy są po słowiańsku, czasem cyrylicą, czasem łacinką i choć nie wszystko rozumiemy, to wiele możemy się domyślić, w przeciwieństwie do Węgier. Trochę czujemy się, jakbyśmy z obcego kraju wrócili do domu.
Nocujemy w Batajnicy, na przedmieściu Belgradu. Dziewczyna, która nas przyjmuje, nosi koszulkę z Putinem i dobrze mówi po angielsku. Przypominam sobie napis widziany po drodze na ścianie przystanku autobusowego: Srpsko-Ruski Blok. Tak tu miewają ulokowane sentymenty.
Rankiem okazuje się, że nie działają światła stopu. Wiesiu diagnozuje problem. Zepsuł się przełącznik pod pedałem hamulca. Kupujemy nowy w sklepie, wszyscy są mili i usłużni, córka naszej gospodyni ofiarowuje pomoc, chce jechać z nami, tłumaczyć, czego nam trzeba. Zanim jednak możemy ruszyć dalej, robi się godzina jedenasta.
Za oknami przewija się serbska prowincja. Domy są kryte dachówką, dwuspadziste i choć każdy z nich jest inny, zbudowany, jak kto umiał i z czego mógł, tu przybudówka, tam dobudówka, to krajobraz przedstawia to spójny, zauważa Alinka.
W Lazarevacu zatrzymujemy się w markecie. Oferta jak w Polsce końca lat dziewięćdziesiątych. Nie ma kremu na słońce. Nie ma jeszcze na to sezonu, mówi ekspedientka. Jest za to piękna słoneczna pogoda, jak w Polsce latem.
Jedziemy dość sprawnie do Čačaka, tam droga zaczyna się korkować. Ledwo się wleczemy. Czy w ogóle dojedziemy? Czy po ciemku będziemy namioty rozbijać? Mieliśmy dziś do przejechania tylko 280 kilometrów. Godzinę trwa ta mordęga, nim nagle ruszamy sprawniej.
Postój na stacji benzynowej za Užicami, malowniczo rozłożonymi na zboczach wzgórz u wylotu płynącej głębokim kanionem rzeczki Detinji. Jest tam knajpka, a w niej między innymi celeća čorba, tłusta zupka z kawałkami mięsa, podana z lepinją – sporym okrągłym podpłomykiem. Siostry Sisters jedzą lepinję z kajmakiem i odtąd tego zestawu będą wypatrywały w każdym barze. Asia ją wypatrzyła, stację ową, i dziękujemy jej za to.
Godzinę odstajemy jeszcze przed granicą między Serbią a Bośnią i Hercegowiną, a ściślej – między Republiką Serbii a Republiką Serbską Bośni i Hercegowiny. Przed nami samochód z kajakiem na dachu, też z kajakarzem zmierzającym na spływ rzeką Driną. Podchodzi do nas, zagaja. Kobiety z samochodów stojących w kolejce przechadzają się poboczem i się lansują (lub nudzą).
Gdy mijamy graniczny szlaban, widzimy napis, który nie zostawia żadnych wątpliwości, dokąd dotarliśmy. „Dobro došli u Republiku Srpsku”. Witamy w Republice Serbskiej. Nie ma informacji o tym, że państwo, do którego wjechaliśmy, to Bośnia i Hercegowina. Na terenie Republiki Serbskiej, która jest jednym z dwóch członów (tzw. enitentów) Bośni i Hercegowiny, jest tyle tylko wzmianek o Bośni i Hercegowinie, ile to konieczne. Na tej granicy nawet tyle nie ma.
Spojrzenie wstecz
Żeby zrozumieć, gdzie się znaleźliśmy, trzeba cofnąć się do wyniszczającej wojny domowej z lat 1992 – 1995 i kończącego ją układu w Dayton, a nawet jeszcze głębiej, do czasów przedosmańskich.
W końcu średniowiecza pomiędzy Adriatykiem a Dunajem funkcjonowało kilka państw. Patrząc od północy pierwszym z nich było Królestwo Węgier, które podporządkowało sobie Chorwację. Kolejnym była Bośnia, obejmująca teren sięgający na wschodzie rzeki Driny, za którą rozciągały się tereny Serbii. Największym z organizmów państwowych na tym obszarze było Cesarstwo Bizantyjskie, osłabione po najeździe rycerzy z Europy Zachodniej z 1204 roku i będących jego konsekwencją kilkudziesięcioletnich rządach łacinników w Konstantynopolu. Z tego osłabienia skorzystała Serbia, rządzona przez królów z dynastii Nemaniciów. Największy z nich, Stefan Dušan, utworzył państwo sięgające od Sawy i Driny po Morze Egejskie, obejmujące znaczną część dzisiejszej Serbii, całą obecną Czarnogórę, Albanię i Macedonię a także pokaźny fragment Grecji. Stefan Dušan ogłosił się carem Serbów i Greków, lecz Bizancjum ostatecznie nie pokonał i w 1355 roku umarł. Wkrótce potem jego państwo rozpadło się „na tysiące części”, jak zapisano w bizantyjskich kronikach. Część z nich podporządkował sobie ban Bośni Tvrtko I, który w 1377 roku koronował się nawet na króla „Serbów, Bośni, Pomorza i Krain Zachodnich”. W tym czasie na Półwyspie Bałkańskim pojawił się nowy polityczny gracz – Turcy Osmańscy, którzy w 1352 roku opanowali pierwszy jego skrawek i odtąd szybko zyskiwali status największej potęgi w regionie. Wkrótce doszło do konfliktów pomiędzy Turkami i Serbami. Pierwsza wielka bitwa nad rzeką Maricą zakończyła się serbską klęską, druga, znacznie bardziej znana, została stoczona na Kosowym Polu w 1389 roku. Dość powszechnie uważa się, że jej skutkiem był podbój Serbii przez Turków, co nie jest prawdą. Bitwa na Kosowym Polu pozostała nierozstrzygniętą, zginęli w niej zarówno dowodzący wojskami tureckim sułtan Murad I jak i książę Lazar Hrebeljanović, stojący na czele wojsk serbskich; król Tvrtko I, którego wojska też brały udział w starciu, doniósł wręcz w listach skierowanych do Trogiru i Florencji o zwycięstwie chrześcijan. Na początku XV wieku Serbia przeżyła nawet okres rozkwitu, zanim ostatecznie uległa Turkom w roku 1459. Cztery lata później Osmanowie podporządkowali sobie również Bośnię.
Ponad czterystuletnie rządy tureckie pozostawiły trwałe ślady. Najbardziej znaczące z nich to przejście znaczącej liczby mieszkańców Bośni na islam a także wewnętrzne migracje. Pierwsza z nich miała związek z udziałem Serbów w wojnie austriacko-tureckiej z końca XVII wieku; wielu zaciągnęło się do wojska austriackiego a potem wraz z rodzinami wywędrowało z Kosowa na tereny będące dziś pograniczem Węgier i Serbii, a wówczas należące do Cesarstwa Austriackiego. Druga miała związek z poprzednią. W miejsca opuszczone przez Serbów napłynęła muzułmańska ludność albańska i w ten sposób Kosowo zmieniło swój etniczny charakter.
Kiedy w XIX wieku uzyskały własne państwa niektóre narody żyjące się dotąd w granicach Imperium Ottomańskiego, takie jak Bułgarzy, Serbowie, Albańczycy, Czarnogórcy i Grecy, natychmiast okazało się, że nie ma między nimi zgody co do tego, jak mają się kształtować dzielące je granice. Istniały bowiem obszary zamieszkane przez dwie lub więcej narodowości, istotne znaczenie dla poszczególnych państw miały też sprzeczne z argumentami etnicznymi względy natury historycznej lub gospodarczej. Z powodów historycznych właśnie Serbowie zajęli Kosowo, w średniowieczu kolebkę ich państwowości, teraz w większości zamieszkane przez ludność albańską. Krzewili też idee wspólnoty południowosłowiańskiej, dążąc do zjednoczenia w jednym państwie także Słowian znajdujących się pod panowaniem austrowęgierskim. Ostatecznie po I wojnie światowej idee te zostały urzeczywistnione. Powstało Królestwo Serbów, Chorwatów i Słoweńców; jak można wnioskować z samej jego nazwy, uznano za istotne tylko te trzy narody, mimo, że w skład tego państwa weszły też Bośnia, Hercegowina, Czarnogóra, Kosowo i Macedonia. W 1929 roku król Aleksander Karađorđević przemianował państwo na Królestwo Jugosławii, pozbawiając wszystkie narody zamieszkujące państwo autonomii. Roznieciło to nigdy nie wygasłe animozje. W 1934 roku agenci chorwaccy i macedońscy dokonali udanego zamachu na króla Aleksandra, a w okresie II wojny światowej Serbowie i Chorwaci największą uwagę poświęcili walce między sobą, walce, której nieobce było też mordowanie bezbronnych cywili. Ostatecznie ani serbscy czetnicy, ani chorwaccy ustasze nie odnieśli sukcesu. Z wojny zwycięsko wyszli komuniści kierowani przez Josipa Broz-Tito; Jugosławia pozostała państwem wielonarodowym, tyle, że nie była już monarchią. Konflikty między narodami nie zostały jednak rozwiązane.
Po śmierci Tity idea, że wszystkie narody południowosłowiańskie mogą żyć w jednym państwie, mimo wszelkich ich podobieństw, posługiwania się niemal identycznym językiem (w latach komunistycznych określano wręcz wszystkie języki, którymi mówiono między Istrią a Kosowem, jako język serbsko-chorwacki), okazała się mrzonką. Słoweńscy i chorwaccy katolicy, idealizujący czasy, gdy ich kraje były częścią Austro-Węgier, kosowscy muzułmanie, prawosławni Serbowie, Czarnogórcy i Macedończycy – każdy chciał mieć własne państwo. Rok 1989, który w historii Europy kojarzy się z upadkiem muru berlińskiego i wyborami parlamentarnymi w Polsce, dla Serbii oznaczał sześćsetną rocznicę bitwy na Kosowym Polu. Przywódca Serbów, Slobodan Milošević, był za utrzymaniem serbskości wszystkich terenów, na których żyją Serbowie, także tych, na których stanowili mniejszość. „Ani dziś, ani w przyszłości nikt nie ma prawa was poniewierać” – zapowiadał. W 1991 roku niepodległość ogłosiły Słowenia, Chorwacja i Macedonia, co pociągnęło za sobą wybuch wojny. Walki między Serbami, którzy dysponowali odziedziczoną po Jugosławii silną armią, i Chorwatami miały potrwać aż do 1995 roku. W tym czasie niepodległość ogłosiła również Bośnia i Hercegowina, kraj o tyle specyficzny, że zamieszkany przez Serbów, Chorwatów i muzułmanów, określanych teraz jako Boszniacy. W dniu 9 stycznia 1992 bośniaccy Serbowie ogłosili powstanie niezależnej Republiki Serbskiej a wkrótce potem rozpoczęli wojnę domową. Tragiczny w skutkach konflikt trwał do 1995 roku. Jego skalę obrazuje choćby porównanie dwóch liczb. W 1991 roku Bośnię i Hercegowinę zamieszkiwało 4,38 miliona osób; według spisu z 2013 roku miała ona tylko 3,53 miliona mieszkańców.
Początek wojny oznaczał rozpoczęcie bezlitosnych i starannie przygotowanych przez Serbów pogromów. Przystąpili oni do realizacji planu opracowanego jeszcze w 1942 roku przez czetników, by ludności muzułmańskiej z Bośni się pozbyć. W ciągu kilku wiosennych miesięcy 1992 roku miasta położone wzdłuż doliny Driny – takie jak Zvornik, Višegrad i Foča – zostały pozbawione muzułmańskich mieszkańców. Tysiące Muzułmanów zamordowano – zamykano w domach i palono żywcem lub zabijano na mostach – a dziesiątki tysięcy wysiedlono lub zmuszono do ucieczki, by stali się wygnańcami we własnym kraju. Do końca 1992 roku zginęło około 70 000 ludzi, do końca wojny w masowych grobach spoczęło kolejne 30 000. W 1992 roku wysiedlono ponad milion osób, do końca wojny liczba ta wzrosła o kolejny milion. Wielu ludzi przetrzymywano w obozach koncentracyjnych a wobec kobiet stosowano gwałt jako metodę ich odczłowieczania; przetrzymywano je w obozach, w których miesiącami je gwałcono. Po wybuchu konfliktu ONZ wprowadziła embargo na dostawy broni dla wszystkich jego stron, co w praktyce doprowadziło do tego, że Serbowie mieli do dyspozycji pojugosłowiańską armię, a siły ich przeciwników składały się z naprędce gromadzonych rządowych milicji. Wojnę zakończyło porozumienie zawarte w grudniu 1995 roku w Dayton. Podpisali je prezydenci Serbii, Chorwacji i Bośni. W jego wyniku Bośnia została podzielona mniej więcej według linii frontu powstałego w czasie wojny na dwie jednostki państwowe: Federację, zamieszkałą głównie przez Chorwatów i Boszniaków i Republikę Serbską, obejmującą 49 % terytorium kraju, niemal cały obszar, z którego przywódca bośniackich Serbów Radovan Karadžić pozbył się ludności o odmiennej przynależności etnicznej. „Rzadko w historii Europy zdarzało się, by masowe mordy zostały tak hojnie wynagrodzone przy stole negocjacyjnym” – i z taką oceną można się spotkać.
Układ w Dayton nie zakończył procesu rozpadu. W 1999 roku na niepodległość wybiło się Kosowo, a w 2006 roku osobne państwo utworzyła Czarnogóra. To jednak historia, która dla terenu, na jaki wjeżdżaliśmy, nie miała większego znaczenia. Ma dla niego znaczenie to, że podział Bośni i Hercegowiny ustanowiony w Dayton nie jest czymś stabilnym. W 2017 roku na terenie Republiki Serbskiej przeprowadzono – wbrew władzom Federacji – referendum, w którym przy 99-procentowym poparciu ustanowiono dzień 9 stycznia - rocznicę powstania separatystycznej Republiki Serbskiej w Bośni i Hercegowinie – świętem narodowym. Nie brakuje takich, którzy chcieliby przeprowadzić kolejne referendum, tym razem w sprawie odłączenia Republiki Serbskiej. Tak utworzone nowe państwo wkrótce pewnie – jak Litwa Środkowa generała Żeligowskiego – połączyłoby się z Serbią. Taki scenariusz pachnie jednak konfliktem zbrojnym.
Most na Drinie
Schodzącą w dół kanionem Rzawu drogą zjeżdżamy do Višegradu. Docieramy tam razem z ulewą. Wybucha burza. Trochę błądzimy, szukając biwaku, wreszcie na moście nad Rzawem natykamy się na Ewę i resztę grupy warszawskiej. Przyjechali dwa dni wcześniej, byli w Mostarze, a dziś Ewa i Darek płynęli od ujścia Limu. Ewa stara się nam wytłumaczyć, jak dojechać na biwak, ale nie potrafimy się dogadać. Wsiada wreszcie do busa i osobiście nas prowadzi. Pada wciąż, gdy docieramy na stadion. Obok budynku z toaletami i salą gimnastyczną stoją rozbite namioty. Dziewczyny pod kierownictwem Asi załatwiają z gospodarzem ośrodka, że przenocujemy na siłowni. Nie musimy więc rozbijać namiotów i śpimy całkiem na sucho.
Na schodach odbywa się wieczorek zapoznawczy. Są Bułgarzy, Słowacy, Niemcy, jest też Rumun i oczywiście są Serbowie. Rolę lingua franca pełni język angielski.
Rankiem zostajemy oficjalnie przyjęci do grona uczestników. Otrzymujemy koszulki, czapeczki, torby i plakietki spływowe. Z zamieszczonych na nich informacji wynika, że spływ będzie prowadził z Republiki Serbskiej do Republiki Serbii. Jeśliby kierować się treścią tych napisów, można uznać, że podział Bośni i Hercegowiny i wyodrębnienie z niej Republiki Serbskiej jest już faktem dokonanym.
Na start udajemy się do centrum miejscowości. Tam, „gdzie Drina wypada całym ogromem swych spienionych zielonych wód z pozornie litej ściany czarnych stromych gór, stoi duży, misternie w kamieniu wykuty most o jedenastu szeroko rozpiętych przęsłach.” To sławny most zbudowany w czasach, gdy Višegrad był małą kasabą (wioską) zagubioną pośród gór na rubieżach Imperium Osmanów. Wzniesiono go na polecenie Mehmeda Paszy, wielkiego wezyra trzech kolejnych sułtanów, w tym samego Sulejmana Wspaniałego, z pochodzenia Serba urodzonego w pobliskiej wiosce Sokolovici. Na kapiji, wykuszu poszerzającym pośrodku most dwukrotnie, można przeczytać kunsztownie wyryte po arabsku słowa: „Oto Mehmedpasza, największy pośród mądrych i możnych tego świata, ziścił ślub serca swego. Własnym staraniem i sumptem wzniósł most na rzece Drinie, na owej wodzie głębokiej i rwącej (…) Oby Allach błogosławił tę budowlę, ten most przedziwnej piękności”.
Ivo Andrić, autor książki o moście i toczącym się na nim i w jego pobliżu życiu, jest jedynym pisarzem wywodzącym się z tego regionu, który otrzymał literackiego Nobla. Komitet Noblowski przyznał mu ją za „siłę daru epickiego, pozwalającą w całej pełni odsłonić ludzkie losy i problemy związane z historią jego kraju”. Jaki to był kraj? Andrić urodził się w katolickiej chorwackiej rodzinie w Višegradzie w Bośni, która znajdowała się wówczas w zarządzie austrowęgierskim; sam uważał się za Serba a w czasach, gdy tworzył, był obywatelem Jugosławii. Most na Drinie jest w jego książce symbolem trwałości, istniejącym na przekór wszystkiemu. „Kłopoty nie trwają wiecznie (i to jest ich wspólna cecha z radością), lecz mijają albo przynajmniej zmieniają się i giną w zapomnieniu. A życie na kapii odradza się zawsze i wbrew wszystkiemu, most nie zmienia się w ciągu lat ani w ciągu stuleci, ani nawet w czasie najboleśniejszych zmian stosunków między ludźmi. Wszystko to przepływa mimo niego jak niespokojna woda pod gładkimi, pięknymi łukami.” Fabuła jego książki kończy się w chwili, gdy w czasie I wojny światowej część mostu zostaje wsadzona w powietrze i okazuje się, że nawet rzeczy niezmienne takimi nie są.
W 1992 roku most na Drinie stał się miejscem kaźni. Mordowano na nim miejscowych muzułmanów, zrzucano do wody zabitych ale i rannych, zrzucano też żywych a potem do nich strzelano. Działo się to przy dźwiękach muzyki dobiegającej z radia samochodu Milana Lukicia, serbskiego organizatora eksterminacji. Zginęło tak kilka tysięcy ludzi. Skala wydarzeń była taka, że kierownik zapory wodnej w położonym kilkadziesiąt kilometrów poniżej Perućacu zwrócił się oficjalnie o to, by odpowiedzialne za to osoby nie wrzucały tylu ciał do Driny. Zwłoki zatykały przepusty tamy w takim tempie, że pracownicy elektrowni nie nadążali z ich wyciąganiem. Ludność Višegradu i okolic zmniejszyła się o ponad czternaście tysięcy; kogo nie zabito, tego zmuszono do ucieczki. Kto tego dokonał? Zrobili to sąsiedzi z tej samej ulicy, zza węgła, mówiący tym samym językiem i mający te same pokończone szkoły. Jak łatwo przekonać człowieka, że ten drugi człowiek, wyglądający podobnie, znany od dziecka, to śmiertelny wróg, niegodny życia.
Imperium Ottomańskie, będące na Bałkanach jako wróg głównym punktem odniesienia, zostawiało poddanym swobodę religijną, ograniczoną lokalną samorządność, zadowalało się władzą polityczną. Narody bałkańskie w czasie toczonych przez wiek XX wzajemnych wojen starały się nie popełniać tego błędu – stosowano czystki etniczne, wysiedlenia, mordy, Serbowie burzyli meczety, Albańczycy z Kosowa serbskie cerkwie, by nie było dokąd wracać, by wyrugować wszelkie ślady obecności przeciwników z powierzchni ziemi. To samo nastąpiło w Višegradzie. Istniały tu dwa meczety i oba zostały zburzone. Po zakończeniu wojny jeden z nich został odbudowany ale społeczności muzułmańskiej w miasteczku już prawie nie ma, nie ma też żadnego pomniczka czy choćby tablicy upamiętniającej ofiary zbrodni. Nie trzeba się za to szczególnie rozglądać, by dostrzec zrujnowane domy, nadpalone, bezokienne, wśród murów rosną drzewa. Rana to niezagojona.
Czekamy długo, aż przyjadą pogranicznicy i nas odprawią. Pijemy w kawiarni kawę. To właśnie w Bośni jeszcze przed rokiem 1570 najprawdopodobniej powstały pierwsze ogólnodostępne lokale serwujące kawę, parzoną w tygielkach ze świeżo zmielonych ziaren. Tradycyjnie w Bośni znana jest ona jako bosanska kahva; w karcie lokalu, w którym siedzimy, widnieje pod nazwą turska kahva. Jest smaczna i mocna. Pogranicznicy mają z dobrą godzinę opóźnienia. Schodzimy na wodę, gdy wreszcie odnotowują, kto wyrusza. Drina pod mostem płynie żwawo, ale wkrótce wyhamowuje i w kanion wpływamy po wodzie już stojącej. Skały schodzą pionowo do zielonkawej wody. To kolor charakterystyczny, Drina zwana była też kiedyś Zelenką. Ta woda zielona, skał wapiennych biel, wiosenna zieleń liści i niebo błękitne – jest tak ładnie, że aż landrynkowo.
Stari Brod
Zatrzymujemy się na postój w Starim Brodzie przy cerkiewce i kilku raczej opuszczonych domach. Urocze to miejsce, przesycone zapachem kwitnących bzów. Z kwiatów nektar spijają witezie żeglarze i różnorakie mniejsze motyle. Cerkiewka nie jest stara, liczy sobie niecałe dziesięć lat i wzniesiono ją jako pomnik dla serbskich cywili pomordowanych w tej okolicy wiosną 1942 roku. W czasie II wojny światowej powstało sprzymierzone z państwami Osi Niepodległe Państwo Chorwackie, które objęło również Bośnię i Hercegowinę. Rządzący nim chorwaccy ustasze prześladowali oprócz Żydów również Serbów, których umieszczano nawet w obozach koncentracyjnych. Na tablicach przy świątyni można przeczytać, że uchodzący przed chorwacką ofensywą Serbowie starali się opuścić teren nieprzyjaznego im państwa. Grupy cywili zmierzały do jedynego w tym rejonie mostu na Drinie w Višegradzie, ale obsadzające go wojska włoskie nie przepuściły ich. Ścigani przez ustaszy, których wspierali również miejscowi muzułmanie, Serbowie starali się wymknąć wzdłuż rzeki, lecz zostali dogonieni w okolicy Starego Brodu i wymordowani; część potopiła się w rzece. Życie straciło tu sześć tysięcy ludzi.
Obecny Stari Brod zatem to sielanka podszyta nieszczęściem. Na pagórku nad cerkwią wznosi się niewielki krzyż, każde z jego ramion zakończone jest na kształt trójlistnej koniczyny. Ta koniczyna to symbol jedności. Patrząc spod niego na rzekę wypełniającą łagodnym jeziorem śródgórską kotlinę, trudno uwierzyć, że w takim rajskim otoczeniu mogło dojść do takiej eskalacji nienawiści, która doprowadziła do masowych mordów.
Biwak zorganizowany jest niewiele dalej, przy restauracji na prawym brzegu. Alinka ma niedosyt – to już naprawdę koniec na dziś? Rozbijamy namioty ciasno jeden obok drugiego na dawnym korcie tenisowym. To najrozleglejsze z równych miejsc.
Wieczorem przychodzą do nas Bułgarzy. Czy mogą pożyczyć gitarę? W zamian częstują winem. Zgadzam się , ale na wino przyjdziemy do nich. Zawiązuje się zatem wieczór przyjaźni międzynarodowej: Bułgarzy, Polacy, trzech Niemców i francuskie wino. Śpiewamy na zmianę, raz Bułgarzy, raz my, potem częściej jednak my. Bułgarski gitarzysta jest naprawdę świetnym instrumentalistą. Śpiewa patrząc w oczy Ewie jak zawodowy trubadur.
Kanion
O świcie budzi mnie szczękanie śledzi i odgłosy krzątaniny. To Niemcy, już wstali, zwijają się i wypływają. Taki mają styl, wyruszać, gdy mgły poranne słońce rozgarnia. My wypływamy odpowiednio później.
Płyniemy przez kanion Driny, drugi co do głębokości w Europie. Ponad kilometr dzieli lustro wody od najwyższych w jego otoczeniu szczytów. Jedyne ludzkie domy nad rzeką to przysiółek Žepy; poza nim śladów ludzkiej obecności brak, jeśli nie liczyć oczywiście zaporowego jeziora, po którym płyniemy. Wpływamy w zatoczki utworzone między skałami w ujściach niewielkich dopływów. Na końcu jednej z nich w ciasnej, zimnej, ciemnej i wilgotnej dziurze uchodzi łagodny potoczek. Na końcu innej wypada z wąskiego kanoniku wodospad. Kolejna zatoczka to tylko jeziorko wetknięte między skalne ściany. Zestawienia bieli i błękitu, zielonej rzeki i zielonych drzew są zachwycające.
Etap jest długi, 37 kilometrów po stojącej wodzie i mamy go pokonać do 17:00, bo do tej godziny czekać będą w Perićacu pogranicznicy, by przyjąć nas na ziemi serbskiej. Wypływamy bowiem z terytorium Bośni i Hercegowiny, w kanionie Drina staje się rzeką graniczną, odtąd z prawej strony będzie Serbia a z lewej Bośnia i Hercegowina (a raczej, jak już zaobserwowaliśmy, Republika Serbska). Zatrzymujemy się z Alinką na chwilę, gdy przytrafia się miejsce, w którym można wysiąść. O takie niełatwo. Reszta naszej włocławskiej grupy nam odpływa. Dopiero na mecie ich spotykamy. Dosłownie potraktowali nazwę imprezy – regata – i ani razu nie wysiedli, tylko darli przed siebie ile sił w wiosłach. Tłumaczą, że myśleli, żeśmy przed nimi, i nas gonili.
Etap kończy się przed zaporą wodną w Perućacu. Pakujemy kajaki na przyczepę i udajemy na biwak. Mamy do wyboru albo kemping przy zaporze, albo przy hotelu przy rzeczce Vrelo. Wybieramy pierwszy wariant i lądujemy obok Bułgarów i Iona z Rumunii na terenie żwirowni. Między zdewastowanymi barakami i hałdami gruzu i żwiru wykoszono trawę i to ma być ów kemping. Jest równo, ale kamieniście, Ne ma ubikacji ani prysznica, nie ma nawet kranu. Tylko ze sto metrów dalej woda wypływa z cembrowiny, znaczy, jest źródło. Po rozbiciu namiotów idziemy obejrzeć drugie miejsce.
Mijamy cmentarz miedzy drogą a Driną, ze zdjęciami lub rytymi podobiznami zmarłych. Kobieta w chuście, mężczyzna w futrzanej czapie, przytulona do siebie para na kolorowym zdjęciu, żołnierz w spłaszczonym z lewej strony berecie. Zastanawia mnie jeden z nagrobków, poświęcony małżonkom Sawić, z wyrytymi jedynie ich datami urodzenia 1933 i 1934 i ich zdjęciami, na których wyglądają oboje na około 60 lat. Czy to zaginione ofiary wojny, dlatego nie ma ich dat śmierci, czy też jeszcze żyją, lecz nagrobek ufundowali sobie umieszczając na nim zdjęcia wykonane kilkanaście lat temu?
Za rzeką Vrelo dochodzi się do znacznie starszej nekropolii, sięgającej XIV wieku, zwanej Mramorje. Jest tam prawie dwieście kamiennych nagrobków, tak zwanych stećaków, charakterystycznych dla regionu, niektóre z resztkami dekoracji.
W pobliżu ujścia rzeki Vrelo zastajemy rozbite namioty Niemców, na niewielkim ogrodzonym kempingu, z toaletami i prysznicami. Nasze kobietki są wkurzone. Oto są lepsi i gorsi. Nas wysłano do żwirowni a Niemcy pławią się w luksusie. Wędrujemy do źródła rzeki Vrelo, być może najkrótszej rzeki w Europie, bo ma tylko 365 metrów – tyle, ile dni w roku. Był na niej jednak nawet młyn, mijamy jego ruiny z dwoma cygarami turbin, są nad nią stawy rybne. Ze stawów tych pochodzą zapewne smaczne pastrmki (pstrągi), które jemy usmażone w restauracji w pobliżu rzeki, popijając piwkiem. Kelnerzy sobie nie radzą z nawałem gości – Asia pomaga im przynieść zamówione jedzenie. Wtedy napatacza się Dejan, nasz komandor. Ma pecha. Asia i Ewcia obskakują go natychmiast, opadają jak broniące jaj kokoszki, czemu to nie skierował nas na lepszy kemping. Tłumaczy się, że przecież mówił, że są dwa, że na tym lepszym jest mało miejsca, ale dziewczyn to nie przekonuje.
Mariusz udaje się na kemping Niemców i bierze tam prysznic. Potem my z Alinką też się tam kąpiemy, choć obsługacz kręci nosem.
- Jak umyję włosy, mogę spać nawet w kamieniołomie – oznajmia Alinka.
Rzeka
Spod zapory w Perućacu organizowane są spływy Driną. Najsławniejszy z nich to organizowana w lipcu Drinska regata, w której uczestniczy kilka tysięcy miłośników pływania na wszelakich pływadłach. W Internecie można znaleźć zdjęcia z tej imprezy. Na jednym z nich widać transparent: Rzeki łączą, tamy dzielą. Jest w tym jakaś prawda.
Wyruszamy na rzekę pędzącą szybko, pobrużdżoną falami, wiry wykręcają się nieoczekiwanie, to znów od dna wydobywają bulgocące wodne grzyby. Mijamy wodospady, jakimi Vrelo uchodzi do Driny wśród świeżej zieleni i pędzimy, jeden za drugim, Bartek na czele, ja na końcu, chyba z dwadzieścia kilometrów na godzinę. Tu trzeba być uważnym.
Bajina Bašta znana jest z posadzonego na skale pośród rzeki drewnianego domku. Mijamy go i albo rzeka zwolniła nieco, albo do niej przywykliśmy. Niemniej aż do biwaku niesie bardzo szybko. Z dwoma postojami - jednym przy barze w Rogačicy - po kilku godzinach kończymy etap liczący 55 km. Biwak jest w miejscowości Vrhpolje, dobijanie odbywa się do betonowej rampy na silnym nurcie, lecz cała nasza grupa radzi sobie z nim dobrze. Nie każdemu ze spływowiczów się udaje – ci, którzy nie zdołali wyhamować odpowiednio wcześniej, muszą lądować przy kamieniach poniżej i wyciągać się przez krzaki.
Krajobrazy tego dnia są już inne. Nie ma niemal skał, są zalesione góry, podobne do Beskidów. Widujemy wioski, w nich cerkwie, rzadziej – meczet. Cerkwie oparte na tym samym schemacie, bryła zwieńczona kopułą z krzyżem, okna zakończone półkoliście, często wieża, są w różnym wieku. Meczety są białe, jednorodzajowe, podobne do siebie, a okrągłe minarety nakryte stożkowatymi dachami wyglądają wręcz, jakby zrobiono je z prefabrykatów. Żaden z nich nie ma pewnie więcej, niż dwadzieścia lat.
Po rozbiciu namiotów i kąpieli w zimnej wodzie z prysznica ulokowanego w betonowym budyneczku z kotarą z niebieskiej plandeki zamiast drzwi udajemy się do restauracji. Materace będziemy pompować później – skwar i duchota wewnątrz namiotów powstają natychmiast, jak się je postawi. Pogoda jest po prostu upalna. Restauracja jest pełna, pierwszego maja Serbowie jak cała Europa mają wolne i imprezują, czterech grajków przygrywa serbskie pieśni, ale udaje nam się zająć stół, bo akurat ktoś go zwalnia. Na zamówienie czekamy jednak długo, nawet kucharz osobiście tłumaczy się z opóźnienia, spocony i wyraźnie zmęczony. Spędzamy w restauracji ponad dwie godziny, na szczęście nie mamy dokąd się spieszyć, mamy siebie, ponadto dopływa Haralt z Hamburga, wysiada na nabrzeże restauracji, dosiada do nas i prowadzimy z nim konwersację we wszystkich językach świata. Uczy nas, by mówić „moin” na powitanie o każdej porze dnia, tak jest prościej. My uczymy go o wiele więcej, bo ma świetną pamięć. Zapamiętuje na przykład z łatwością wszystkie nasze imiona.
Warto jest czekać. Riblja čorba jest wyśmienita, mešano meso – półmisek z różnymi rodzajami mięs – również. Pyszne są zwłaszcza ćevapi i grillowana kiełbaska.
Nowe oblicze Driny
Przez noc woda opadła o metr i czterdzieści centymetrów. Jest to inna Drina niż wczoraj. Pojawiło się dno! Głazy burzą powierzchnię rzeki, trzeba uważać na przemiały. Choć przy tej krystalicznej wodzie, wydaje się czasem, że kajak nie płynie, lecz unosi się w powietrzu, poczucie istnienia dna jest złudne. Widać, jak umyka spod łódki dywanem barwnych kamieni, a przecież trudno czasem dosięgnąć go wiosłem.
Dejan przestrzega nas przed trudnościami za 3 kilometry. Płyńcie środkiem, bo z lewej i prawej strony wiry, potężne cofki. Osiągamy to miejsce i wybieramy drogę tuż przy lewym brzegu. Przy niższej wodzie, takiej jak dziś, jest to tylko skręcające po zakolu bystrze, a jak jest na wprost, nie widać. Kolejne trudniejsze miejsce jest za stalowym mostem granicznym w Ljuboviji. Na zakręcie jest szachownica wielkich głazów, trzeba uważnie manewrować.
- Podoba się wam? – pytam.
- Tak – odpowiada Grażyna.
- To najwyższy czas jechać na Dunajec.
Na tym samym arkuszu mapy, na którym my się znajdujemy, jest też Srebrenica, miejsce, gdzie w 1995 roku doszło do największego od czasów II wojny światowej na terenie Europy ludobójstwa.
W rejonie Lipnika rzeka wyhamowuje, stając się zaporowym jeziorem. Na bośniackim lewym brzegu Mario, wysoki wołoski Serb płynący jedynką, wypatruje małego, zaniedbanego szczeniaczka. Zabiera go ze sobą. Nadaje mu imię Drina, choć nie wie jeszcze, czy to pies czy suczka. Zawsze w razie czego można zdrobnić imię na Drinka albo Drinek. Zajmuje się szczeniaczkiem czule, bawi się z nim, do końca spływu odpchli go, okaże weterynarzowi, zaszczepi, kupi mu obróżkę i smycz.
- Mario zakochał się w tym psie – oceniają dziewczyny.
Postój w małej restauracyjce w wiosce Culine to kolejne kulinarne przeżycie. Mariusz znów zamawia rybę z grilla i znów okazuje się jeszcze smaczniejsza od poprzednich, choć te poprzednie też były bardzo smaczne.
Płyniemy jeszcze ze 12 km po zalewie, mijając przycupnięte przy brzegach domy i domki letniskowe, przy czym te po stronie bośniackiej są tu bardziej okazałych od serbskich.
Kończymy etap przy zaporze w Małym Zworniku (Mali Zvornik). Mijamy na jeziorze wiele śmieci, zwłaszcza butelek i folii, ale te przed jazami są szczególnie widoczne. Wyłapuje je pływający rękaw i tworzą przed nim zbitą masę.
Wiesiu zawozi kajaki na biwak, który jest na stadionie. Ubrana na niebiesko drużyna młodych chłopaków trenuje futbol, a my rozbijamy namioty pod blokami i idziemy się umyć. Prysznice są dwa, wystają z rury przebiegającej pod sufitem pomieszczenia bez drzwi. Ale myć się trzeba, bo dzień był skwarny. Choć nie ma jak się ukryć przed ciekawych wzrokiem (choć tych ciekawych nie ma), woda jest ciepła i przyjemna.
Dejan i jego żona serwują dziś pyszną zupę gulaszową, mięso idealnie ugotowane, kruche, ale nie za bardzo kruche.
Na stadionie mamy spotkanie z serbską kulturą ludową. Jest około trzydzieściorga dzieci i kilkunastu dorosłych poubieranych w wyszywane w kolorowe kwiaty czarne serdaki i fartuchy oraz białe spodnie i spódnice, butki z zadartymi noskami i czarne skarpety, haftowane w barwne wzory. Tańczą przy mechanicznej muzyce korowodowe kolo, a dwie dziewczynki przepięknie unisono wyśpiewują serbskie pieśni patriotyczne, wpatrzone w górski grzbiet za trybuną. Bracia Jugowicze, Miloš Obilić, książę Lazar, na poły mityczni bohaterowie bitwy na Kosowym Polu są tu z nami w tych pieśniach. Gdy na koniec dzieci śpiewają „nie oddamy cię, Kosowa, najświętszego pola Serbii”, nawet ja jestem wzruszony. Potężna jest siła pieśni, łatwo słuchając jej wierzyć w to, że królestwo serbskie złożyło siebie w ofierze, by powstrzymać tureckie hordy i w zamian zyskać nowe królestwo w niebiosach, i po latach zmartwychwstać jeszcze potężniejszym. Łatwo zwłaszcza jeśli się pochodzi z Polski, która też miała być Chrystusem narodów…
Imprezę folklorystyczną rozgania burza.
Wieczór spędzamy w kafanie. Zamawiamy rakiję, kawę i čaj. Zamawiając čaj nie wiadomo, co się dostanie – czy miętę, czy rumianek, czy herbatę owocowa. Na pewno jednak nie prawdziwą herbatę, bo taką piją tylko chorzy. Tym razem jest to mięta. Kelner podaje nam rakiję w szklaneczkach i pijemy ją po bałkańsku, małymi łyczkami, a nie jak Polacy – chluśniem bo uśniem.
Na koniec pijemy wino.
Nie lekceważcie rzeki!
Wypływamy z gór. Następuje to w Loznicy. Przed mostem jest tam restauracja z normalną ubikacją (czyli nie na narciarza ani nie tylko z muszlą, ale bez deski klozetowej) – czyli high life. Jemy – Mariusz znów rybę, ja pljeskavicę, Alinka zupę pomidorową z bułeczkami, a bez makaronu lub ryżu – tu taki zwyczaj, że do zup podają pieczywo.
Choć gór już po bokach nie ma, to rzeka nie zwalnia. Pędzi wciąż, ale nie jednym korytem, lecz rozdziela na liczne odnogi, wpadając z zakrętu w zakręt. Serbowie mawiają, gdy ktoś stara się rozwiązać sytuację nierozwiązywalną, że „chce wyprostować Drinę”. Serbowie dobrze wiedzą, że to porywanie się z motyką na słonce. Trzymamy się głównego nurtu, boczne często prowadzą w łoziny i nie wiadomo, czy nie będą się przez nie przedzierać. W Janji jest prom, nieczynny, bo to granica niepewnej przyjaźni. Na linie promowej zawiesiły się gałęzie i burzą wodę, na początku tylko je widać a liny nie. Mijamy je z lewej czy prawej? Ludzie z brzegu krzyczą - W lewo – i tak robimy.
Przepływamy pod liną bez problemów. Z prawej strony moglibyśmy się nie zmieścić. Doganiamy kanadyjkę, którą płynie Tasso i dwóch ludzi – a spod restauracji Tasso wypłynął sam. Mieli wywrotkę przy promie, kajak odpłynął. Potem dopiero okaże się, że został wyłowiony po półtora kilometra.
- Rozglądajcie się! Nie lekceważcie tej rzeki! – wykrzykuje Bartek gwałtownym i mentorskim tonem.
Zatrzymujemy się na postój na kamienistej plaży. Kamienie są nagrzane, ich kształty przeróżne, inkluzje w nich różnobarwne. Wygrzewamy się na nich, w spa takie leżenie kosztowałoby ciężkie pieniądze, Grażyna zapełnia nimi kajak, ja i Bartek puszczamy kaczki.
Etap kończy się tuż przed mostem w Badovinci, lądowanie w miarę bezpieczne, w cofce, zwłaszcza, że już kilkaset metrów wcześniej ostry dźwięk gwizdka nakazuje wytężyć uwagę, by dobić w miejscu, które wskazuje sam komandor. Biwak sto metrów za mostem, ale wyjście tam niedogodne. Za nami najdłuższy odcinek – 67 km. Kąpię się w Drinie na schodach, bo jest tylko umywalka. Woda zimna, lecz przyjemna, trzeba tylko uważać, by nie porwała i nie poniosła. Wieczór spędzamy w knajpce, która jest tuż obok. Niepostrzeżenie spływ dobiega końca.
Sawa
Przez niecałe dwie godziny nieodmiennie bystrą Driną, na jej brzegach koparki kopią żwir i ładują na wielkie ciężarówki, dopływamy do Sawy. To duża rzeka, głęboka, brzegi muliste, niedawno była tu wysoka woda. Wyjścia na ląd tylko po łódkach zacumowanych przy brzegach albo na nabrzeże lub pomost. Otaczają ja lasy, ale mimo to naszej włocławskiej grupce się nie podoba. Nudna, mówią. Pozwalam sobie być odmieńcem. Może jest monotonna, ale przecież niebrzydka, po prostu duża nizinna rzeka. Rozmyślam patrząc na nią, czy jej nazwa ma związek ze świętym Sawą z królewskiego rodu Nemaniciów, pierwszym zwierzchnikiem usamodzielnionego od patriarchy Bizancjum serbskiego kościoła prawosławnego? Nie znajduję odpowiedzi.
Odpoczywamy przy wylocie kanału z elektrowni wodnej Bosut, suchym bo elektrownia nie pracuje. Walczymy z przeciwnym wiatrem i falami. Przyglądają się naszym zmaganiom czaple nadobne, białe klejnoty przy wilgotnych, ciemnych brzegach. Umykają, gdy się zanadto zbliżamy. Docieramy do Sremskiej Mitrovicy, starożytnego Sirmium, stolicy dawnej rzymskiej prowincji Panonia, zbyt późno, by ją zwiedzić. Nie zwiedzimy nic na tym spływie, ale chociaż kulinarnie użyliśmy. Rozbijamy namioty wzdłuż brzegu na terenie kajakowego klubu Val, pod topolami, twarzami do rzeki – po raz ostatni.
Wieczorem w restauracji odbywa się pożegnalna impreza, jedzenie jest smaczne, napitki też.
Pijemy białe wino, obok siedzą Tasso, Mario i Ion.
- Na zdrowie! – wznosimy toasty.
- Živeli! – odpowiadają.
Zanim pójdę spać, idziemy jeszcze na kładkę dla pieszych nad Savą, oświetlone oglądać miasto.
Ewa oświadcza, że nie widziała jeszcze nikogo, kto tak szybko pływałby kajakami dwójkami jak my. Stanowiliśmy najszybszy team.
Rano pada deszcz, topole kwitną, wiatr strąca na ziemię wyglądające jak oblepione watą lepkie kotki. Wydzielina z nich opaskudziła nasze namioty, tropiki kleją się przy składaniu. Jeszcze tylko pożegnania, w markecie wydajemy resztę „dziwaków” – tak Ewa nazywa waluty z egzotycznych krajów, takich jak Serbia – które po serbsku nazywają się dinarami. Kupujemy rakiję, kajmak, jogurty. W produktach mlecznych Serbia jest potęgą. Jeśli jogurt jest owocowy, to jest w nim dużo kawałków prawdziwych owoców. W ogóle nie czuć sztucznych konserwantów, barwników czy aromatów.
Dojeżdżamy do przejścia granicznego w Horgošu i jest kolejka na trzy godziny.
- Czy mamy coś do oclenia?
- Ja mam tylko kamienie. Powkładałam je w różnych otworkach – oświadcza Grażyna.
- Ale nie w gębowym, bo nie grzechocą, gdy mówisz.
Żarty żartami, ale kolejki to nie skróci. Za namową napotkanej Polki zawracamy i przekraczamy granicę w Kalebiji. Tam celnik zagląda pod plandekę na przyczepie – uchodźców szuka? Celnik pyta też o nasze kajaki – teraz na tyle zrozumiale, że rozumiemy, że chodzi mu o wwozową deklarację celną. Takiej jednak nie wypełnialiśmy.
Po krótkiej rozmowie macha wreszcie ręką – Jedźcie!
Przed nami daleka droga. Mamy jednak co wspominać i do czego pamięcią wracać.
Informacje praktyczne:
Spływ został zorganizowany przez Klub Kajakowy Srpski Veslaci w Belgradzie (www.srpski-veslaci.org.rs) a jego oficjalna nazwa brzmiała 19 Memoriał Vitomir Dizdarević – Admiral Kuk Drina-Sawa kajak/kanu regata.
Nie jest to spływ dla początkujących kajakarzy z dwóch zasadniczych powodów: po pierwsze odległości pokonywane w trakcie każdego z etapów są znaczne, po drugie rzeka płynie bardzo szybko i konieczne jest doświadczenie i opływanie, aby pokonać ją w sposób bezpieczny.
Poszczególne etapy:
Višegrad – Stari Brod – 17 km
Stari Brod – Perućac – 37 km
Perućac – Vrhpolje – 55km
Vrhpolje – Mali Zvornik – 48 km
Mali Zvornik - Badovinci – 67 km
Badovinci – ujście Driny do Savy – Sremska Mitrovica – 54 km
Serbia jako kraj jest bardzo przyjazna, ludzie życzliwi, jedzenie smaczne a ceny przystępne.
Informacje i cytaty w artykule pochodzą z następujących książek:
Ivo Andrić, Most na Drinie, wyd. 2007
Krzysztof Bzowski, Ewa Tyszkiewicz, Bośnia i Hercegowina. W bałkańskim tyglu kultur, Gliwice 2017
Ilona Czamańska, Jan Leśny, Bitwa na Kosowym Polu 1389, Poznań 2015
Jerzy Holzer, Europa wojen 1914 – 1945, Warszawa 2008
Robert D. Kaplan, Bałkańskie upiory. Podróż przez historię, Wołowiec 2010
Tomasz Kwoka, Serbia. Na skrzyżowaniu kultur, Gliwice 2014
Robert Rabka, Bałkany 1912- 1913, Warszawa 2010
Stanisław Rek, Kosowe Pole 1389, Warszawa 2016
Ed Vulliamy, Wojna umarła, niech żyje wojna. Bośniackie rozrachunki, Wołowiec 2016
Autor: Tomasz Andrzej Krajewski