Szeszupa, Bludzia, Czarna Hańcza, Szelmentka
Mieliśmy zamiar pojechać w Bieszczady, dokończyć to, cośmy przed rokiem zaczęli. Zima tego roku była jednak taka, że w żadnych polskich górach nie było śniegu, w tym także w Bieszczadach. A jak nie było śniegu, to nie będzie i roztopowej wody… Alternatywnie Ewa i Darek zaproponowali wypad na rzeki Suwalszczyzny, ale te, którymi mało kto pływa: Szeszupę, Szelmentkę, Bludzię, Błędziankę. Nazwy trochę egzotyczne, kuszące, bo nieznane. Darek ma też w Wiżajnach dobrych znajomych, którzy nam logistycznie pomogą. I tak sześcioosobową grupą warszawsko-włocławską znaleźliśmy się na wesołej kwaterze w Wiżajnach.
Szeszupy zgubne nurty
Przepłynęliśmy Szeszupę od młyna Udziejek do Folusza. Można się nią było zachwycić.
Najpierw kilka perełek - połączonych łagodnymi strugami jeziorek: Gulbin, Okrągłe, Krejwelek, Przechodnie, maleńkie Postawelek. Przed Lizdejkami Szeszupa pokazała pazurki. Kilkaset metrów bystrza dostarczyło emocji zwłaszcza Ewie, która po raz pierwszy płynęła krótkim kajakiem. Za Lizdejkami ponownie wpłynęliśmy do krainy łagodności, do zacisznego lasu łęgowego, którego gospodarzami są bobry. Mnóstwo poobgryzanych przez nie gałęzi leżało przy brzegach.
Zaskoczyło mnie, że szlak Szeszupy jest oznakowany tablicami informacyjnymi. Postawiono je niedawno, ktoś już produkt turystyczny „Szlak Szeszupy - wymyślił, miejscowi przedsiębiorcy organizują nawet Szeszupą spływy na docinku do Lizdejek. To rzeczywiście rzeka warta poznania. Szkoda tylko, że przy wypływie z każdego jeziora na tablicy informacyjnej widnieje napis „UJŚCIE”. Zawsze mnie uczono, że ujście to miejsce, w którym rzeka wpływa (inaczej uchodzi) do morza, jeziora czy innej rzeki; jest nawet w Polsce miasto noszące nazwę Ujście, które nazwę wzięło stąd, że właśnie w tym miejscu Gwda uchodzi do Noteci. Uczono mnie też, że miejsce, w którym rzeka z jeziora wypływa, to wypływ. Ale autor tablic na szlaku Szeszupy chodził widać do innych szkół.
Za jeziorem Pobondzie zatrzymaliśmy się przy moście przed odcinkiem, o którym Darek powiedział, że rwie strasznie i nie można się zatrzymać. Darek raz już tu płynął.
Słońce świeciło, rozleniwieni leżeliśmy na świeżej trawce i padła nawet propozycja, by może spływ za chwilę skończyć. Ale to przecież nie uchodzi… Za nami tylko 10 kilometrów łatwej rzeczki... To grzech nie wykorzystać tak ładnej pogody!
Zeszliśmy na wodę i zaczęło się długie bystrze. Kulminacją trudności była niska betonowa kładka. Darek podpłynął do niej i udało mu się przecisnąć, ale pozostali obnieśli ten moment brzegiem. Nurt rwał pod nią zbyt mocno i baliśmy się zaklinowania.
Prędkość rzeki spadła, ale pojawiła się kolejna niska kładka. Darek też się pod nią wcisnął, ale prawie złapał kabinę. Wiosło mu uciekło, na rękach się podparł, wstał, wiosło mu podałem, lecz tors zamoczył. W Rutce Tartak był już wymarznięty. Dopiero tam przebrał się w suche ubranie; przedtem wydawało mu się, że skoro jest ciepło, to nie warto się przebierać. Ale ciepło to było złudne, bo marcowe… Gorąca herbata, szybka rozgrzewka, popłyniemy dalej? Darek nie oponował i popłynęliśmy. Za przenoską przy elektrowni rzeka znów zrobiła się wymagająca, bystra, z drzewami w nurcie. Na jednym z nich Darek wysypał się i po wydostaniu kajaka na brzeg oświadczył, że dalej nie popłynie. Zmęczenie, niedospana noc, zimno zrobiły swoje. Drżał cały, delirki dostał. Na szczęście niedaleko było do mostu w Foluszu. Darek udał się tam z Bartkiem brzegiem, ja popłynąłem ten odcinek dwakroć, raz swoim, drugi raz Darka kajakiem, ściągnęliśmy telefonicznie Jurka i Janka z Wiżajn z samochodami i po półgodzinie pakowaliśmy się już do pojazdów. Gdyby nie Jurek i Janek, nie udałoby się nam tak sprawnie odwrotu zorganizować. Podobnie jak całego spływu.
Bobrowa Bludzia
Dziś rzeka Bludzia, też zabezpieczana od strony logistycznej przez Jurka i Janka. Bludzia płynąca nie przez Suwalszczyznę, ale przez Mazury Garbate, albowiem były tu dawniej Niemcy, konkretnie Prusy Wschodnie.
Zaczęliśmy na jeziorze Kościelnym niedaleko kościoła w Przerośli. Wyżej są jeszcze trzy jeziora, ale bardziej mieliśmy chęć na zmierzenie się z rzeką aniżeli na badanie stanu połączeń między nimi. Bludzia była początkowo łagodna, zacięcie meandrowała przez łąki i łęgi. Za łukowym mostem w Tuniszkach pojawiły się pierwsze przeszkody. Bystrza i zwałki towarzyszyły nam aż do jeziora Przerośl, zdarzyła się też tama bobrowa, z której spłynęliśmy.
Za jeziorem Przerośl podobnie, rzeka najpierw meandrowała szeroką doliną, wody było po brzegi, więc doskonale widzieliśmy, gdzie kto jest. Jeden płynął w prawo, drugi mu naprzeciw, a jednak nie spotykali się. W oddali pojawiły się arkady wiaduktów kolejowych w Kiepojciach. Miałem nadzieję na fajne zdjęcie z góry na wijącą się po równinie Bludzię, ale ta przyspieszyła, pojawiły się drzewa i wiadukty były już ponad lasem raczej aniżeli łąkami.
Mosty w Kiepojciach to pozostałość po budowanej przez Niemców tuż przed I wojną światową i w jej trakcie linii kolejowej mającej połączyć Wilno z Berlinem via Chojnice, Kwidzyn, Węgorzewo. Trasy tej nie dokończono, po wojnie pociągi dojeżdżały tylko do miejscowości Żytkiejmy, wówczas Schittkehmen, ostatniej w Niemczech przed granicą z Polską. Są to dwa równoległe mosty, dla każdej nitki torów osobny, bowiem w przypadku wysadzenia jednego z nich drugi mógł dalej służyć. Majestatyczne, pięciołukowe, wysokie, robią duże wrażenie.
Duże wrażenie wywarł też na nas dalszy odcinek Bludzi, płynącej odtąd zalesionym jarem. Byłaby to dzika górska rzeka, gdyby nie bobry. One sprawiły, że była to dzika rzeka bobrowo-górska. Tylu tam bobrowych blisko siebie nie widziałem jeszcze. Zjeżdżaliśmy z jednego stawiku podpiętrzonego przez te zmyślne ssaki na kolejne. Tylko dzięki tym jeziorkom dało się zresztą płynąć. Tam, gdzie zwierzęta nie spiętrzyły rzeki, piętrzyły się przeszkody. Drzewo za drzewem na ostrym nurcie. W pewnym miejscu zdecydowaliśmy się szczególnie zawalony stumetrowy odcinek przeciągnąć brzegiem. Tylko Tadeusz nie odpuścił. Walczył w kajaku z przeszkodami przez kwadrans, zanim do nas dotarł, a my w tym czasie kibicowaliśmy.
Już wiedzieliśmy, że nie damy rady dotrzeć do końca Bludzi, do mostku przed rosyjską granicą i połączeniem z Błędzianką, do miejsca w Puszczy Rominckiej, gdzie Jurek jeździ na grzyby. Skończyliśmy spływ przy moście w Bludziach Wielkich. Był pod nim niespływalny potrójny próg. Próg - śmierć.
Na trójstyku
Jurek i Janek to znajomi Darka z dawnych lat. Właśnie z Jurkiem po raz pierwszy w życiu Darek był na spływie. Było to na Rospudzie, latem, radośnie i niespiesznie. Po spływie Darek zajechał do Wiżajn i tu na jakiś czas pozostał, tu przyjaźnie zawiązał, które do dziś trwają.
Jurek i Janek zabrali nas na wycieczkę krajoznawczą. W Stańczykach pokazali sławne mosty, będące atrakcją turystyczną, z kasami biletowymi i budkami z pamiątkami, wyższe od tych w Kiepojciach ale bliźniacze, tak samo piecioarkadowe, na tej samej linii kolejowej. Niedaleko tych wiaduktów jest jeziorko Tobellus, które w 1926 roku wybuchło i zniknęło. To gaz błotny eksplodował, rozrzucił wokół wodę i mokrą ziemię. Przez wiele dni jeziorka nie było, tylko błoto; dopiero gdy zawiesina powoli opadła, znów pojawiła się woda. W Żytkiejmach obejrzeliśmy młyn poniemiecki. Rzeczka napędzająca go została wpuszczona za młynem pod ziemię i pod połową wioski przeprowadzona. Rzeczka podziemna jak niektóre cieki na Śląsku czy w Łodzi. Wreszcie trójstyk granic Rosji (ściślej obwodu kaliningradzkiego), Polski i Litwy, punkt wyznaczony okrągłym kamiennym obeliskiem, którego nie wolno oglądać od strony rosyjskiej, bo wiąże się to nielegalnym przekroczeniem granicy bywszego Wielkiego Brata. W tym samym miejscu przed II wojną światową stykały się granice Polski, Niemiec i Litwy, tyle, że biegły one nieco inaczej niż teraz. Granica między Polską a Litwą biegła identycznie, obecna granica Litwy i Rosji dzieliła wówczas Litwę od Niemiec, ale granica między Niemcami a Polską biegła południkowo, w przedłużeniu niejako granicy niemiecko-litewskiej a nie - jak dzisiejsza linia graniczna – równoleżnikowo. Żytkiejmy były wszak wówczas w Niemczech a nie w Polsce.
Na kwaterze kolega Wiosław pokazał nam na ekranie komputera filmy z okolic innego trójstyku, z rzek bieszczadzkich, którymi po wielekroć pływał. Mogliśmy wspominać ewolucję strojów do górskiego pływania: od flanelowej koszuli, ortalionu i bawełnianej czapeczki do neoprenów, suchych ubrań i kasków.
Nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy z Bartkiem, że jesienią odwiedzimy przeciwległy trójstyk, że będziemy wpływać Nysą Łużycką z Czech do Polski i Niemiec.
Lubimy trójstyki. Takie są… kosmopolityczne.
Czarnej Hańczy odcinek nietypowy
Czarną Hańczę wszyscy znają lecz od jeziora Wigry. Każdy z nas płynął już nią od Wigier niejednokrotnie, za wyjątkiem Bartka. On jeden nie był tam, gdzie bywają wszyscy, za to zaczął przygodę z Czarną Hańczą tam, gdzie mało kto kajakiem bywa.
Przy ruinach młyna w Turtulu, istniejącego podobno nieprzerwanie w tym miejscu od czasów krzyżackich, który dopiero w XXI wieku zakończył swą działalność, zostawiliśmy samochody na parkingu i zeszliśmy na wodę. Czarna Hańcza była kamienista i płytka, więc ostatecznie cieszyliśmy się, że nie wystartowaliśmy od jeziora Hańcza na jej odcinek o największym spadku, gdyż byłaby tam jeszcze bardziej płytka i tego, co byśmy robili, nie można by nazwać płynięciem. W miarę upływu dnia i biegu rzeczka pogłębiła się, ale i tak do końca etapu kajak w miejscach przyspieszenia nurtu na mieliznach utykał.
Płynęliśmy w towarzystwie żurawi, kaczek i w cichej, bo nie narzucającej się obecności bobrów. Świadczyło o niej kilka tam i żeremi oraz liczne zgryzy.
Przeszkodami były przeciągnięte w poprzek rzeki pastuchy elektryczne i druty kolczaste, nieliczne zwałki i dwa kamieniste zejścia, jedno przed Czarnakowizną, drugie przed Potasznią, zbyt płytkie, by je spłynąć, do pokonania zesuwem.
Jurek kończył pracę w Suwałkach o 1500 i zaoferował się zabrać kierowców do Turtula. Zatelefonował do mnie, gdy byliśmy przed Potasznią. Przyjeżdżam – oznajmił i skończyliśmy spływ w Potaszni, choć chcieliśmy uczynić to 4 km dalej w Krzywólce. Byłoby nadużyciem namawianie Jurka, by na nas jeszcze co najmniej godzinę czekał.
Wieczorem zadzierzgaliśmy bliższe więzi ze znajomymi Darka, a po rozstaniu się z nimi śpiewaliśmy przy gitarze jeszcze ze dwie godziny. Człowiek potrafi dać sobie w kość.
Szelmentką przez Karpaty
Szelmentka to rzeka, którą prawdopodobnie nikt dotąd na odcinku granicznym kajakiem nie płynął. Nie wiadomo, czy to się w ogóle da płynąć. Tam są Karpaty. Tak stwierdził Janek, z zawodu pogranicznik, od niedawna na emeryturze.
Janek polecił nam, byśmy zostawili samochody w Becejłach na plaży nad jeziorem Szelment Mały. Ustalił to rano telefonicznie z wójtem. Tak zrobiliśmy; bez uzgodnień Janka na pewno byśmy tego nie zrobili, bo dojazd na plażę był obwarowany dwoma zakazami wjazdu.
Szelmentka okazała się głęboką radosną rzeczką o przejrzystej wodzie i dnie żwirowo-piaszczystym. Za jeziorem Iłgiełk i odcinkiem trzcinowisk wśród lasu wypłynęliśmy na otwartą przestrzeń wśród wysokich wzgórz, na których odosobnione jedno od drugiego tkwiły czworoboki gospodarstw. Za mostem w Szelmentce przyspieszenie, bystrze pozostałe po dawnym spiętrzeniu i znowu rzeczka bez problemów. Taki sam charakter Szelmentka miała za jeziorem Kupowo aż do Smolnicy. Czułem, że Szelmentka to przyczajony tygrys. Było zbyt łatwo. Między jeziorem Szelment a Szeszupą, do której uchodzi Szelmentka, jest 60 metrów różnicy poziomów. Gdzieś Szelmentka musi je pokonać!
Za Smolnicą wreszcie rzeka przyspieszyła, brzegi wypiętrzyły się i usłyszeliśmy szum wody jak przed wysokim jazem. Dobiliśmy natychmiast, wyskoczyliśmy i ujrzeliśmy, jak Szelmentka za zakrętem w prawo przemyka pod położonym pniem i pędzi w dół po głazach i progach w czeluść ciemnego wąwozu. Nie wyglądało to bezpiecznie! Poszliśmy w dół czepiając się skarp jaru, udrożniliśmy kilka miejsc wyciągając stwarzające niebezpieczeństwo zablokowania pnie i postanowiliśmy rozstawiwszy asekurację w najtrudniejszym początkowym miejscu spłynąć sto metrów do wyszukanego wypłaszczenia rzeki przy płacie zmrożonego śniegu i stamtąd pójść obejrzeć kolejny odcinek. Tylko Wiosław po ujrzeniu przemiany Szelmentki w górski potok zrejterował. Taka gimnastyka z drzewami nad bystrzami to już nie dla niego, tak stwierdził, wziął kajak i pociągnął go do Smolnicy, upewniwszy się przedtem, że po niego przyjedziemy w drodze powrotnej.
Przystąpiliśmy do akcji zgodnie z przyjętym planem. Spływaliśmy po kolei - oglądaliśmy kolejny odcinek - spływaliśmy go - znów szliśmy obejrzeć - spływaliśmy, i tak do granicy z Litwą. Tam rzeka się nieco uspokoiła, spadek się zmniejszył, pojawiło się za to więcej zwalisk drzewnych. Odcinek trzech kilometrów pokonywaliśmy przez trzy godziny. Dowiedzieliśmy się na własnej skórze, dlaczego miejscowi nazywają ten rejon pogranicza Karpatami.
Skończyliśmy spływ na Litwie, kilometr przed ujściem Szelmentki do Szeszupy, przy moście między Santaką a Žiogaičiai. Szelmentka była już na powrót łagodną, uśmiechniętą leśną rzeczką, kto tylko stąd ją zna, to nie zna jej wcale. Przybył tam do nas Janek, opowieści naszych wysłuchał uśmiechając się pod wąsem i podrzucił mnie i Darka po samochody do Becejł, po czym pojechał do Smolnicy szukać Wiosława. Trzeba było się sprawnie zwijać, bo na wieczór miała być sauna.
Widziane z góry
Cóż powiedzieć - żal wyjeżdżać! Musieliśmy z Bartkiem wracać do Włocławka. Reszta ekipy też postanowiła zrobić sobie dzień wolnego od pływania. Na do widzenia wspięliśmy się wspólnie na Górę Cisową, zwaną suwalską Fudżijamą, z której widać w oddali młyn Udziejek i trzy z jezior nanizanych na nitkę Szeszupy, wstąpiliśmy do głazowiska w Rutce i do Turtula. Weszliśmy tam na punkt widokowy. Widać z niego staw, wypływającą Czarną Hańczę, jej głęboką dolinę i na krawędziach jej wiatraki.
Mnóstwo jest elektrowni wiatrowych na Suwalszczyźnie. Jurek stwierdził że są one przekleństwem naszych czasów. Bartek zauważył jednak, że jeśli chodzi o ingerencję w przyrodę, mniej na nią wpływają niż hydroelektrownie. Żeby zastąpić elektrownię wodną we Włocławku, potrzeba tylko 50 wiatraków o mocy 3 MW. Porównaj farmę 50 wiatraków z największym jeziorem zaporowym w kraju…
Dowiedziałem się potem telefonicznie, że pomimo pozostawania w Wiżajnach jeszcze przez dwa dni nasi warszawscy koledzy już na wodę nie zeszli. Dobrze, panie Bartku, że nie pływali. Dzięki temu będziemy mieli po co do Wiżajn powrócić. Zostało w ich bliskości jeszcze kilka obiecujących odcinków. Nie mówiąc o tym, że warto posmakować raz jeszcze wyśmienitych serów podpuszczkowych pani Małgosi, zwykłych, wędzonych, z czarnuszką, z suszonymi pomidorami i bazylią, no i warto pojeść jej świetnych kartaczy.
Spływ w pigułce
Termin spływu: 28 marca – 2 kwietnia 2014
Rzeka Szeszupa:
odcinek spływalny: w Polsce Udziejek – granica z Litwą 18,5 km, dalej na Litwie 270 km
odcinek przepłynięty: Udziejek - Folusz 14 km
szlak początkowo bardzo łatwy (ZWA), od jeziora Postawelek nieco trudny (ZWC), dość uciążliwy (u 3)
Rzeka Bludzia:
odcinek spływalny: jezioro Białe Filipowskie - ujście do Błędzianki 24,5 km
odcinek przepłynięty: Przerośl – Bludzie Wielkie 10 km
szlak nieco trudny (ZWC – WW I), uciążliwy (u 4), od wiaduktów w Kiepojciach nadzwyczaj uciążliwy (u 6)
Rzeka Czarna Hańcza:
odcinek spływalny: jezioro Hańcza – Rygol 97 km (do jeziora Wigry 49 km)
odcinek przepłynięty: Turtul – Potasznia 15 km
szlak na przebytym odcinku łatwy (ZWB), dość uciążliwy (u 3)
Rzeka Szelmentka:
odcinek spływalny: jezioro Szelment Wielki - ujście do Szeszupy na Litwie 23 km
odcinek przepłynięty: Becejły - Žiogaičiai 12 km
szlak początkowo łatwy (ZWA - ZWB), od Smolnicy dość trudny (do WW II przy odpowiednio wysokiej wodzie, spadek sięga 20 ‰) i nadzwyczaj uciążliwy (u 6)
Sprzęt i organizacja spływu
Pływaliśmy własnymi górskimi kajakami jednoosobowymi. Łatwiej pokonać tego rodzaju sprzętem zwłaszcza Bludzię i dolny odcinek Szelmentki. Inne szlaki można próbować pokonywać także kajakiem dwuosobowym lub kanadyjką, choć będzie to bardziej uciążliwe. Na Szeszupie są organizowane spływy kajakowe, na pozostałych rzekach nie.
Autor: Tomasz Andrzej Krajewski