Wspomnienia ze spływu kajakowego w Finlandji
Chcemy dotrzeć do kajakowego raju, chcemy poznać, posmakować Finlandii. To jednak odległy kraj. Jeśli traktować tylko pobyt w Finlandii jako właściwą podróż, to czeka nas jeszcze dwudniowa przedpodróż, a na koniec dwudniowa popodróż. Długie godziny siedzenia, zabijania czasu, grania w karty, czytania, bolącego kręgosłupa, opuchniętych nóg. Noce w znanym z wcześniejszych wypraw miejscu na Litwie. Postoje na parkingach w cieniu rzucanym przez wielkie ciężarówki. Gdy z cieniem odjeżdżają, odjeżdżamy i my.
Trzeba owe przedpodróż i popodróż przetrwać i lepiej o nich potem nie pamiętać.
Tallinn: nie mają tu kultury pizzy
Do Helsinek będziemy płynęli promem z Tallinna. Prom wyrusza o poranku, więc na nocleg zatrzymujemy się w stolicy Estonii na campingu niedaleko morza i portu. Recepcjonistka udziela nam znaczącej obniżki. Zamiast 160 płacimy tylko 120 euro. Podpowiada nam też, jak najkorzystniej dostać się do centrum: taksówką, którą może nam zamówić. Nie będzie to podobno droższe niż komunikacją miejską, jeśli pojedzie się w kilka osób, a będzie szybsze. Jedziemy więc taksówkami do centrum i wysiadamy pod zabytkową bramą miejską u wylotu ulicy Viru. Jeszcze przed zachodem słońca wspinamy się na wzgórze Toompea, na którym rozłożyła się najstarsza część miasta. To tu znajdował się legendarny grób Kalevy, ojca narodu estońskiego ale także fińskiego, bo jak wiadomo, są to narody blisko spokrewnione. Obecnie dominantą wzgórza jest prawosławny sobór Aleksandra Newskiego, wzniesiony przed rokiem 1900 przez Rosjan, którzy w ten sposób chcieli unaocznić Estończykom trwałość swej władzy nad krajem. Zaledwie 18 lat później Estonia ogłosiła niepodległość. Złudne bywa przekonanie o własnej potędze.
Z Toompea podziwiamy widoki na położony w dole Tallinn, na średniowieczne kupieckie Dolne Miasto, nastroszone wieżami kościołów i czerwonymi stożkami dachów baszt, na szare skupiska proradzieckich budowli, na nowoczesne wieżowce ze szkła i stali i na morze. Schodzimy potem w dół, w nieregularną plątaninę uliczek, pomiędzy fasady domów, które stanowią malowniczą dekorację dla dziesiątek restauracji, oblężonych przez ludzi pijących, jedzących, rozmawiających. Nazwy niektórych dań z kart zaciekawiają i nas, dorosłych, ale nie podobają się one dzieciom. One są marudne i zmęczone po podróży, wolałyby pizzę, jednak na pizzerię nie możemy się natknąć. Niech każdy robi to, co chce, wraca pieszo wzdłuż morza, nasza rodzina jedzie na camping taksówką. Natykamy się na małą pizzerię przy samej jego bramie. Nasza dorosła pizza jest smaczna, ale dzieci margherita zbyt tłusta. Tłuszczem wręcz ocieka.
Nie mają tu kultury pizzy, stwierdza Michał.
Verla: fabryka, która była i jest, i malowidła, które były ale ich nie ma
Opuszczamy prom, opuszczamy Helsinki i odtąd otacza nas głównie las. Rzadkie są zabudowania, rzadkie polany z uprawnymi polami. Las to jeden z fińskich skarbów.
W Verli jest fabryka tektury, mająca swe początki w drugiej połowie XIX stulecia, wpisana na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO nie z powodu urody ceglanych neogotyckich budynków, ale ze względu na zachowane w niej zabytkowe maszyny. Napędzana była wodą. Zwiedzanie jej zorganizowano w sposób o dużych walorach dydaktycznych. Najpierw pokazywany jest film, na którym dokładnie można obejrzeć cały proces produkcji. Widzimy spławiane rzeką i jeziorami pnie drzew, zbite w tratwy, dopływające do fabryki. Widzimy, jak są starannie okorowywane, jak są mielone na pulpę, jak walce i prasy zamieniają je w płachty tektury, które są suszone, sortowane, ważone, pakowane. Na koniec wielkie paki z tekturą wynosi się z hali do odbiorców. Zastanawiam się, czy w filmie tym zagrali aktorzy, czy też sfilmowano prawdziwych pracowników fabryki, która działała przecież aż do 1964 roku, i wydaje mi się, patrząc na sprawność, z jaka działają, że bardziej prawdopodobne jest to drugie. Po obejrzeniu filmu z przewodniczką przechodzimy przez fabrykę, przypominając sobie po kolei, do czego służyły poszczególne urządzenia.
Przed odjazdem przez rzekę oglądamy skałę, na której podobno znajdują się malowidła sprzed 6000 lat. Podobno przedstawiają one pochód łosi i trzy figury ludzkie. Podobno się one tam znajdują, bo tak twierdzi tablica informacyjna. My ich z kilkunastu metrów nie potrafimy wypatrzyć, mimo posiadania lornetki.
Nasza koleżanka Martyna w czasach, gdy była jeszcze malutką Martynką, często zadawała rodzicom trudne pytanie: Pokaż mi, jak nie ma.
W Verli można byłoby jej to pokazać.
Vuohimäki: camping po fińsku
Pod koniec trzeciego dnia docieramy wreszcie w region olbrzymiego kompleksu jezior Saimaa, którego powierzchnia wynosi 4400 km2, naszego kajakowego celu. Zatrzymujemy się na campingu Vuohimäki w Savonlinnie i jest pięknie. Jest jezioro, kąpiel, woda bardzo ciepła, późna obiadokolacja (choć późno to pojęcie względne, gdy są białe noce). No i dostajemy ponownie discount: płacimy tylko za namioty, za osoby i za pojazd już nie.
Camping Vuohimäki milczy. Są na nim ludzie, ale jest cichutko. Podobnie było zresztą w Tallinnie. Dźwięki nie wchodzą dźwiękom w paradę. Dziwnym zachowaniem byłoby nawet wyjąć teraz gitarę i zaśpiewać. Inaczej niż w Polsce, na Litwie czy we Włoszech, gdzie immanentną cechą kempingu jest muzyka, hałas, impreza, tu zasadą jest takie zachowanie, aby nie ingerowało ono w sferę prywatności drugiego człowieka.
Jadących do Finlandii straszy się komarami. Te jednak, które pojawiają się o złotej komarzej godzinie, przed zmierzchem, nas nie przerażają. Więcej było ich nad Pilicą.
Savonlinna: spotkania z fińszczyzną
Cmentarze w każdym kraju są inne i świadczą o jego kulturze. Niedaleko campingu Vuohimäki, wokół pozostałej po dawnym kościele XVIII-wiecznej drewnianej dzwonnicy, pod świerkami i brzozami stoją żeliwne krzyże na murowanych postumentach. Trawa wokół nich wykoszona, zielona. Na drzewach umieszczono budki dla ptaków w kształcie wież a nawet kościółków. Warto odwiedzać cmentarze.
Grażyna marzyła o prawdziwym fińskim „markiecie” z typowymi fińskim produktami. Odwiedzamy takowy w Savonlinnie, będący częścią kompleksu, w którego skład wchodzą jeszcze bar i stacja benzynowa. Takie kompleksy są dla Finlandii typowe; w jednym miejscu można zaopatrzyć się w wszystko, co potrzeba, a przy okazji zjeść posiłek. Uzupełniamy zapasy przed pożegnaniem z cywilizacją. Nie ma to jak łotewskie „markiety”, tam mają najwięcej unikalnych i egzotycznych dla nas produktów, ocenia po wizycie w ABC Savonlinna Grażyna.
Na wyspie na jeziorze w pobliżu centrum miasta wznosi się zamek Olavinlinna. Ta potężna pięciobasztowa forteca, wzmocniona w XVIII wieku bastionami, znana jest jako najdalej na północ wysunięty średniowieczny zamek w Europie. Odkąd utraciła znaczenie militarne, była przez krótki czas więzieniem, by stać się ostatecznie atrakcją turystyczną a także scenerią odbywanego co roku latem na dziedzińcu festiwalu operowego.
Wejście na wieże Olavinlinny możliwe jest tylko z przewodnikiem. Dołączamy się w tym celu do grupy Finów. Najciekawsze okazuje się słuchanie przewodniczki, mówiącej do swych słuchaczy w ojczystym języku. Jest całkowicie hermetyczny: ani słowo do nas nie dociera.
Perpulanluhta: biwak po fińsku
Zostawiamy nasz autobusik w ośrodku sportowym w Oravi za jedyne 10 euro za tydzień i wyruszamy na Haukivesi, jedno z większych jezior w systemie wodnym Saimaa. Bierzemy kurs na Linnansaari, największą z wysp na jeziorze. Kajakowy kompas okazuje się bardzo przydatny przy określeniu właściwego kierunku płynięcia. Dziesiątki wysp i wysepek są podobne jedna do drugiej, zwłaszcza z oddali. Zbliża się burza, ale zdążamy dotrzeć przed nią na zachodni kraniec Linnansaari, gdzie w miejscu zwanym Perpulanluhta jest wyznaczony biwak. Teren jest jednak kamienisty, nierówny, korzeniasty. Wśród roślin i nierówności są wygniecione stanowiska pod namioty, ale najlepsze z nich są już zajęte przez rodzinę kajakarzy z Rosji, dwoje Niemców i parę Włochów. Rozbijamy się jednak i my, choć miejsc jest niewiele. Jola ogarnia tropikiem niewielkie drzewko, my kępę jagodzin i dwa krzaczki. Wieczorem przylatuje jeszcze wodnopłatem mężczyzna i on też znajduje dla siebie kawałek jako tako równej półeczki na namiocik.
Przed zaśnięciem robimy wreszcie to, co robi się wieczorem na spływie: śpiewamy przy ognisku. Miejsce na ogień jest bardzo oryginalne, z dwoma regulowanymi na wysokość i przesuwanymi w poziomie rusztami, hakiem na kociołek, zamykane stalową klapą. Nie ma szans, by nocą wiatr ogień rozdmuchał. W pobliżu jest drewutnia z drewnem, które trzeba jednak sobie dodatkowo przygotować. Do pocięcia pni na krótsze służą kozioł do cięcia i piła, do połupania stały klin z rusztowaniem, w którym umieszcza się pieniek i rozszczepia go uderzeniem drewnianego młota.
Biwak jest wyposażony świetnie. Jest nawet czysta ubikacja drewniana w typie sławojki, z papierem toaletowym, łopatką i specjalną zasypką, która zapobiega mnożeniu się much i brzydkim zapachom.
Haukivesi: dzicz po horyzont
Udajemy się na kajakową wycieczkę po archipelagu skalistych wysp widocznych na wprost biwaku. Docieramy do wyspy Iso-Uski i przy szerokim na kajak piaszczystym przesmyku pomiędzy dwiema jej częściami urządzamy kąpiel. Tamże dostrzegamy burzę. Staramy się przed nią uciec, lecz na próżno. Dopada nas, nadciągając gwałtownym szkwałem i ulewą. Zawijamy do zatoczki, której skały chronią nas przed falami. Przeczekujemy deszcz opięci fartuchami. Jest tak zacisznie, że można nawet używać parasolki.
Wracamy, gdy burza ucicha. Docieramy na biwak przed drugim jej nawrotem.
Przed wielu laty, gdy byłem jeszcze dzieckiem, z reguły piło się wodę z jeziora. Wypływało się kajakiem na środek akwenu, zanurzało baniak po łokieć i naczerpany przywoziło na obóz. Teraz też tak robimy. Woda z tutejszych jezior jest przezroczysta a żadnych domostw, do których można byłoby udać się po wodę, w pobliżu nie ma. Po przegotowaniu bez dodatków smakuje nieco planktonem, ale jako baza dla herbaty lub mięty sprawdza się świetnie.
Zagaja do nas Fin z jachtu, cumującego przy wyspie. Znał kiedyś Polaków, potrafi powiedzieć „Ja kocham ciebie”. Był nauczycielem niemieckiego, teraz jest emerytem i jego domem jest jacht. Częstuje nas naleśnikami z dżemem truskawkowym, specjalnie dla dzieci je usmażył, a my dajemy mu polskie piwo.
Z punktu widokowego na odległej o paręnaście minut od biwaku skale Linnanvuori widać znaczny obszar Haukivesi, 29 wysp, jak policzył Prezes i żadnego obiektu pływającego. To nie Mazury ze swymi dzikimi tabunami żeglarzy, motorowodniaków i innych turystów. Tu jest piękna dzicz.
Linnansaaren torppa: już przed stuleciem była IKEA
We wschodniej części Linnansaari nad sporą zatoką stoi samotna zagroda, po fińsku torppa, zachowana in situ jako swoisty punkt muzealny. Kto ma taką wolę, gdy już dopłynie, po prostu sobie do niej zachodzi. Oglądając ją, można się dowiedzieć, jak żyli tu ludzie przed stu laty. Jest drewniana sauna, budynek gospodarczy z piecem i żarnami, w którym na zimę chowano też krowę i inne zwierzęta, łódź gotowa na połów, pachnąca smołą. Jest wreszcie dom, którego centralnym elementem jest wielki piec, dom skromnie urządzony, ale schludny i poukładany. Meble w nim zachowane swą prostotą i funkcjonalnością jako żywo kojarzą się z Ikeą; półka z wygiętymi z drutu wieszakami, którą kupiłem kiedyś w tym sklepie, byłaby niemal identyczna z półką z wyspy Linnansaari, gdyby nie różniły się co do wielkości.
Z ganku domu roztacza się idylliczny widok na jezioro. Dla tego widoku można by tu na zawsze osiąść, oznajmia Jurek.
Trawę w obejściu zagrody żnie grupa Finów. Posługują się sierpami i drewnianymi grabiami. Postanowiono, że tu wszystko ma być jak dawniej, tradycyjnie, tak mówią. Trawę zwożą jednak małymi traktorkami.
Kangassaari: w królestwie mrówek
W Oravi uzupełniamy zapasy żywności o te pozostawione poprzednio w autobusie, co potrzeba dokupujemy w sklepie i widocznie głębiej zanurzonymi kajakami wyruszamy dalej.
Od godziny 1700 szukamy biwaku. Nie jest to łatwe, choć zgodnie z prawem można tu zabiwakować wszędzie, byleby w odległości 100 metrów od zabudowań. W łagodniej schodzących do wody miejscach często stoi już mökki, domek, w którym Finowie zwykli spędzać wakacje. Podobno każdy Fin ma taki domek i sądząc po tym, ile ich kryje się wśród świerków i sosen, jest to prawdą. W innych są skały, wiatrołom, las. Na polankę nie mamy co liczyć. Najdogodniej zabiwakować w lesie. Prezes na wysuniętym najdalej na wschód cyplu Kangassaari znajduje miejsce, gdzie dno jest piaszczyste, porośnięte rzadką trzciną, a brzeg wznosi się łagodnie. Rozbijamy namioty na gęstym i miękkim kobiercu mchów i krzaków jagodowych. Jest tu jednak mnóstwo mrówek. Michał i Zosia wpadają w panikę, to dla nich najgorsze miejsce na świecie. Rozstawiamy namiot Prezesów i tam umieszczamy dzieci. Jego wnętrze to miejsce bezpieczne. Potem dzieci ubierają kalosze i strach mija; w kaloszach czują się pewniej. Michał wyśledza wydeptaną przez mrówki poprzez leśne runo mrówkostradę i idąc wzdłuż niej dociera do wielkiego mrowiska. Zosia zbiera jagody ze swoimi koleżankami Jolą, Grażyną i Ulą, a potem udaje z nimi na obchód wyspy. Zosia wybija się na niepodległość. Nie ma zamiaru trzymać się matczynej kiecki, gdy w zasięgu są starsze o paręnaście lub prawie trzydzieści lat koleżanki.
Joutenvesi i Pyttyvesi: wiatru trzeba się obawiać
W wąskiej cieśninie przy Mustikkasaari spotykamy łabędzie. Nie są to jednak znane nam dobrze łabędzie nieme, lecz żółtodziobe łabędzie krzykliwe. Jak się okaże, to jedyne łabędzie, jakie spotkamy na fińskich jeziorach. Spotkamy jeszcze rodzinę nurogęsi, gromadę kaczek, kilkakroć mewy, to wszystko.
Jola zwróciła uwagę już pierwszego dnia na to, że prawie nie ma tu ptaków, z rzadka coś zakwili. Poranki są ciche. Brak też ślimaków wodnych i małż.
Rzeczywiście, większych od komarów i mrówek zwierząt nie widać, choć bory wokół takie przepastne.
Płyniemy cały czas w kierunku północnym a wiatr dmucha w plecy. Najpierw korytarzami prowadzącymi pomiędzy wyspami Joutenvesi, jeziora znanego z tego, że proporcjonalnie do powierzchni posiada najwięcej wysp na świecie. Następnie szerszym niż pokonywane dotąd plosem Pyttyvesi. Przed wyruszeniem na to jezioro na cyplu na jego początku zakładamy fartuchy. Wiadomo, że będzie fala i jest. Jedziemy z wiatrem aż miło. Cztery kilometry pokonujemy w 25 minut. Dziewczyny po osiągnięciu wyspy na krańcu jeziora, już na zawietrznej, oświadczają, że nie czuły się komfortowo czując przelewające się przez kajak grzywy. Jedno złe pociągnięcie mogłoby się skończyć wywrotką. Jurek też uznaje ten odcinek za ciężkie przeżycie. Nie ma steru i musiał mocno pracować, aby uniknąć postawienia kajaka bokiem. Tylko Zosi się jazda z grzywaczami w zawody podobała. Nic dziwnego: płyniemy dobrze się układającym na fali składakiem.
Zatrzymujemy się na nocleg na wyznaczonym miejscu biwakowym w lesie, zwanym Pyylinsaari. Mało miejsca na dobicie, wyjście pod górę strome, nie ma też dużo miejsca na namioty, ale pomieścimy się. Rozbijam naszego Marabuta bokiem do jeziora, jemy obiadokolację, gdy za jeziorem pojawia się burza. Zdążamy jeszcze z Zosią wykąpać się przy niedalekim pomoście, z którego wcześniej nasze dziewczyny skakały na bombę, mam jeszcze na sobie mokre kąpielówki, gdy od strony wody uderza wicher. Szpilki fruwają, namiot wściekle łopoce. Trzymamy go za poły, by nie odfrunął, ale jest jak żagiel. Zwołuję ekipę. W zacinającym deszczu wynosimy rzeczy spod tropiku do drewnianego domku, stanowiącego centralny element obozowiska, a potem w kilka osób przenosimy namiot w całości za domek. Tam jest osłonięty od wiatru i bezpieczny, ale stoi na plątaninie skał i korzeni. Po deszczu z saperką w ręku niweluję teren, wykopuję dwa głazy, zasypuję dziury i namiot ostatecznie ustawiam. Tak równo to dawno nie spałem!
Wieczór spędzamy w drewnianym domku, wokół kominka. Daniel łowi jednego dużego okonia i grillują go z Ewą. Trochę śpiewamy, Zosia wybiera repertuar, ja gram a dziewczęta tańczą. Prezesostwo, Wiesiu i Michał grają w tysiąca. Kończy się pełen wrażeń dzień.
Żeby tylko jutro fal takich nie było, życzy sobie i nam na dobranoc Alinka.
Purnuselkä: przez trzcinowisko
Na przewężeniu prowadzącym na jezioro Purnuselkä zatrzymują nas trzciny. Nie spodziewaliśmy się takiej ich gęstwiny w kraju, gdzie nawet przy brzegu rzadko występują. Ruszamy jednak naprzód. Po kilku minutach rozdzielania ich dziobem kajaka, rozchodzą się na boki łatwo, wypływam na otwartą toń. Podobnie inne kajaki za wyjątkiem trzech. Nie ma Prezesa z Michałem, Aliny z Prezesową i Jurka. Poszli za bardzo w prawo i natknęli się na kępy traw i podwodne skały, które ich zatrzymały i zmusiły do cofnięcia. Słyszymy teraz, jak przedzierają się w lewo, za bardzo na lewo. Krzyczę, żeby kierowali się w prawo, że już jest jezioro, ale oni wciąż posuwają się w lewo. Słyszymy ich głosy: zorientowali się, że się zgubili. Płynę równolegle do nich wzdłuż ściany trzcin i wołam, do mnie, lecz oni wciąż płyną nie tam, gdzie trzeba. Wypływają dopiero po kilkuset metrach walki z trzcinami, przy samym lewym brzegu. Nie słyszeli naszego wołania, choć my słyszeliśmy ich rozmowy doskonale. Dochodziły do nas z wiatrem, a naszym głosom wiatr przeszkadzał.
Trzeba się wykąpać, zmyć z siebie mszyce i inne robaczki zebrane w trzcinowisku. Czynimy to na skałach wyspy Mustasaari. Miejsce na kąpiel świetne, duża skała łagodnie zagłębiająca się w wodzie, ale niedaleko jest tor wodny. Akurat przepływa nim statek i będzie fala. Trzeba ustawić kajaki prostopadle do niej, aby nie nachlapała się do nich woda. Gdy pędzimy, by to wykonać, Prezesowa staje na kępie mchu wrośniętej zda się silnie w skałę, tak jednak nie jest, mech się odrywa, noga się ześlizguje, kolano wygina pod nienaturalnym kątem i aż do końca dnia Prezesowa będzie utykać.
Pyylinoja: biwaki wciąż nas najbardziej zaskakują
Na dwie noce zatrzymujemy się nad Pieni Kolovesi, akwenem, na którym łączy się ze sobą kilka szlaków wodnych, na biwaku Pyylinoja. Jak zwykle w Finlandii, miejsca na nim jest mało. Biwak położony jest na terenie spadzistym, pełnym wielkich głazów porośniętych mchami, jagodzinami, borówkami. Miejsce przepiękne. Ustawiono tu jednak tylko trzy drewniane platformy na namioty. Platformy zajmują swymi domkami Jola, Siostry Sisters i Prezesostwo. Niweluję nieco grunt pod nasz wielki rodzinny namiot przy platformie z namiotem Joli. Daniel z Ewą rozbijają się na kobiercu mchów, Wiesiu staje wśród jagodzin, a Jurek rozstawia się we wnętrzu drewutni. Dołącza do nas wieczorem para kanadyjkarzy i oni też znajdują sobie miejsce pod drzewami, wyrównując je nieco przy użyciu pożyczonej od nas saperki. Po fińskich jeziorach nie pływają tak duże grupy jak nasza. Pływają po nich koneserzy, po dwie osoby z reguły. Biwaki są przygotowane z myślą o nich.
Po obiedzie i kąpieli wyruszam z Zosią na wycieczkę kajakową. Płynąc w kierunku biwaku zwróciliśmy uwagę na skaliste urwisko na brzegu, mógłby być z niego piękny widok na jezioro i usytuowaną na nim wysepkę Kallioluoto. Umówiliśmy się, że na tą skałę się wespniemy i teraz to czynimy. Widok jest rzeczywiście ładny, a sama skała pokryta bogatym kobiercem porostów, wśród których prym wiedzie chrobotek reniferowy.
Na pomoście Daniel przystępuje do akcji. Łowi osiem ryb, jedną za drugą, choć kibicuje mu pół spływu, komentując, doradzając, nie zawsze cicho. Będzie co jeść jutro! Ja gram i śpiewam przy ognisku. Słońce pięknie zachodzi, chmury sztyletami promieni przesiewa, zwielokrotnia je gładka, spokojna tafla. Ciemność jednak jak co dzień nie nadchodzi, ani się obejrzeć, jak mija północ, a wciąż jest jasno. Fajnie byłoby przesiedzieć całą tą bladą noc, by zobaczyć, jak przeistoczy się w dzień, ale trzeba iść spać, aby jutro być wypoczętym.
Kolovesi: te fiordy to ściema!
Dzień odpoczynku dla Jurka i Prezesowej, dzień intensywnej kajakowej wycieczki dla reszty. Zwiedzamy kajakami park narodowy Kolovesi. Wąskim przesmykiem, rynnami jezior, wokół wysp skalistych do biwaku Laajaakarre, tu kąpiel, skoki na bombę, pływanie. Ula oznajmia, że nigdy nie kąpała się tak często jak na tym spływie. Wreszcie pionowymi klifami spadająca do wody Ukonvuori. Są na jej skałach podobno malunki prehistoryczne, wykonane czerwoną ochrą, ale mimo wysilenia całego zasobu wyobraźni nikt z nas nie potrafi ich odnaleźć, choć stoimy na pomostach wzniesionych specjalnie w celu ich podziwiania. Wreszcie znojny powrót w upale.
Rejon Kolovesi opisywany jest jako posiadający charakter fiordowy.
Babcia, te fiordy to ściema, mówi jednak Zosia po powrocie na biwak.
Rzeczywiście, na kimś, kto był w Norwegii i widział prawdziwe fiordy, Kolovesi nie robi wrażenia. Nawet jeśli ktoś, tak jak Zosia, nie był w Norwegii, to i tak Kolovesi go nie zaskakuje, jeśli pływa od tygodnia po tutejszych jeziorach.
Polnische Invasion powraca do Oravi
Długim korytarzem jeziornym, początkowo tak wąskim, że Zosia porównuje go do Pilicy, płyniemy na południe. Gdy się rozszerza, zmieniamy kierunek na północno-zachodni. Potem płynąc na zachód przecinamy rozległą przestrzeń Pyttyvesi. Wiatru niemal nie ma, lekkie tylko powiewy, ale chmury często zakrywają słońce i płynie się komfortowo. Przecinamy trasę naszej tury sprzed trzech dni i płyniemy labiryntem wysp znów na południe.
Spotykamy dwoje Finów, mężczyznę i kobietę, płynących łódką. Czekają na nas i gdy się zbliżamy, pytają po niemiecku, czy to Deutsche Invasion. Ktoś odpowiada, że nie, że to Polnische Invasion.
Polnische..., kiwają głowami Finowie i rozstajemy się.
Biwakujemy na północnym krańcu Kontiosaari. Jest tu zaciszna zatoczka z piaszczystą plażką, otoczona z dwóch stron skalistymi cyplami, na których trzmiele i pszczoły zbierają nektar z wrzosów. Miejsce na namioty jest równe i jest go dosyć nawet dla naszej grupy.
Siedzimy na krawędzi skały nad wodą, obserwując zachodzące słońce. Jola wyciąga wódkę, nomen omen Finlandię.
Zachowałam tę chwilę dla was, to mój pierwszy kieliszek, mówi.
Pije odważnie, bez krzywienia się.
Śpiewamy, dopóki nie nachodzi nas Rosjanin z sąsiedniego namiotu, byśmy byli ciszej, bo oni już śpią. No i rozgania nam imprezę. Mówi do nas po angielsku i my takoż odpowiadamy. Nieswojo się czuję, rozmawiając po angielsku z Rosjaninem.
To ostatni dzień w głuszy. Następnego wracamy do Oravi, gdzie czeka na nas wiernie nasz bus, gdzie kończymy włóczęgę po jeziorach i gdzie w sklepie można kupić zimne piwko.
Nie udało się nam spotkać fok obrączkowanych, choć to dla ochrony ich siedlisk utworzono parki narodowe Linnansaari i Kolovesi. Szczególnie tego jednak nie żałujemy. Nie spodziewaliśmy się, że te fińskie wakacje będą aż takie piękne.
Oravareitti: szlak bez wody to szlak nie dla nas
Chcemy po jeziorach popróbować niewielkiej fińskiej rzeczki. Zamierzamy przepłynąć Polvijoki i Karijoki, stanowiące część szlaku Oravareitti. Wodujemy kajaki na Polvijoki w lesie niedaleko Toivio, Wiesiu odjeżdża busem, a my startujemy. Rzeczka jest niewielka i spokojna, widać po brzegach, że znacznie w ostatnim czasie opadła. Rozwidla się nagle: w lewo odchodzi kanał nie wiadomo dokąd, przegrodzony zwalonymi drzewami, w prawo reszta wody skromnym ciekiem schodzi kamienistym przepływem. Nawet kajak bez załogi utyka w nim i nie płynie. Idę sprawdzić co dalej i nie jest wesoło. Kamieniste mielizny, holowanie, to nas czeka. Zawracamy więc, aby nie popsuć sobie wrażeń z Finlandii; Wiesia zawracam telefonicznie i po niecałej godzinie od startu pakujemy kajaki ponownie na przyczepę.
Spróbujemy niżej. Jedziemy do Viitakoski na początek Karijoki. Prowadzi nas tam szutrówka. Boczne drogi w Finlandii utwardzone są w ten sam sposób, który znamy z Litwy. Wody w Karijoki też jest jednak niewiele. W Viitakoski spotykamy grupę fińskich kanadyjkarzy, którzy podejmują wyzwanie płytkiej rzeczki. Obserwujemy, jak utykają na pierwszym przemiale, odpychają się pagajami od dna, łódki ciągną. Kolejne przemiały już są w zasięgu wzroku.
Malownicza jest ta rzeczka, klucząca pomiędzy wielkimi głazami, lecz rezygnujemy. Nie chce się nam niszczyć naszych kajaków.
Imatra: omija nas wodospad show
Kompleks jezior Saimaa odwadniany jest przez dużą rzekę Vuoksi, płynącą w stronę jeziora Ładoga. Przeciętnie przepływa nią 540 m3/s. Wkrótce za wypływem Vuoksi z jeziora znajduje się Imatrankoski, potężny wodospad a może należałoby precyzyjniej powiedzieć, gigantyczne bystrze.
Jest to jedno z niewielu istniejących rzeczywiście miejsc wspomnianych w Kalevali, narodowym eposie fińskim, zebranym z ludowych bajań w jedną całość w XIX wieku przez lekarza z zawodu, ale z zamiłowania badacza folkloru Eliasa Lönnrota. Zdarzyło się to w czasach, gdy w całej Europie samookreślały się nowoczesne narody; rodziła się wtedy także świadomość narodowej odrębności Finów, w czym niemałą rolę odegrała właśnie Kalevala. W okresie późniejszym stała się też ona inspiracją dla jednego z najbardziej znanych pisarzy XX wieku, J.R.R. Tolkiena. Pokrótce fabuła Kalevali jest następująca: dwaj bracia, pieśniarz i mędrzec Väinämöinen i obdarzony czarodziejskimi zdolnościami kowal Ilmarinen oraz wesoły bohater Ahti konkurują o rękę krasawicy nieba i ziemi, siedzącej na tęczy, skąd wskazuje drogę ptakom, pięknej córki Louhi, złej czarownicy z północy. Louhi poddaje ich licznym próbom, wreszcie rękę piękności zdobywa Ilmarinen, który wykuwa i podarowuje Louhi czarodziejski młynek Sampo, z niczego stwarzający mąkę, sól i złoto. Po śmierci żony Ilamrinen, Väinämöinen i Ahti jednoczą siły i wyruszają na północ, by odzyskać Sampo, wydostać go z czarodziejskiej góry. Ścigani w drodze powrotnej przez Louhi i jej zastępy, tracą Sampo; młynek zostaje zniszczony podczas bitwy. Odtąd na ziemi następuje spokój, czasy bohaterów i dawnych bogów przemijają.
Kto zna twórczość Tolkiena, łatwo odnajdzie wspólne wątki.
Wodospady Imatra to także miejsce, gdzie rozpoczęła się historia turystyki na ziemi fińskiej. Pierwszą sławną miłośniczką tego miejsca była Katarzyna Wielka, caryca Rosji. Specjalnie dla niej spuszczono rzeką łódź, by swym miłościwym okiem mogła obejrzeć, co się z nią stanie. Ciekawe, czy łódź ta była pusta, czy też obsadzona kilkoma straceńczymi ochotnikami. Na skałach można obejrzeć wiele autografów złożonych przez tych, którzy mogli sobie pozwolić na wydrapanie napisu w takim sławnym miejscu.
Obecnie wodospady Imatra stanowią atrakcję turystyczną na miarę naszych czasów: są eventem. W 1929 roku zostały przegrodzone tamą, wodę skierowano bocznym kanałem do największej hydroelektrowni w Finlandii i skalne łoże, wypełniane dotąd hukiem szalejącej rzeki, stało się ciche i suche. Jedynie raz dziennie w lecie o godzinie 18.00 z tamy spuszczana jest woda, przyjeżdżają wycieczki, ludzie patrzą i fotografują, a najodważniejsi mogą skorzystać z tyrolki w poprzek rzeki. Odbywa się Imatrankoski show.
Nie było dane nam go obejrzeć. Przybywamy do Imatry wprawdzie o dobrej godzinie, ale nie wiedząc, że właśnie teraz należy stawić się przy zaporze, zaczynamy od szukania miejsca na nocleg. Docieramy do wodospadów podczas wieczornego spaceru, gdy przedstawienie się już zakończyło i wody w rzece nie ma. Następny pokaz będzie, gdy nas już nie będzie.
Lappeenranta: świadek historii
Lappeenranta to największy śródlądowy fiński port. Można popłynąć stąd do Wyborga i Sankt Petersburga. Rolę starego miasta pełni tu twierdza, wzniesiona w XVIII wieku przez Szwedów, zdobyta następnie przez Rosjan, rozbudowana, obecnie po utracie funkcji militarnej pełniąca funkcje kulturalne i muzealne. Obszerny plac, rzędy drewnianych i murowanych żołnierskich kwater, cerkiew pachnąca świecami, kolejne piętra bastionów, rawelinów, wałów wstępujących jedne nad drugimi.
Spacer po uliczkach Lappeenranty uświadamia, jak młodym państwem jest Finlandia. To kraj, który zanim zbudował własną państwowość, został opanowany przez Szwedów. W XIX wieku Szwecja utraciła go na rzecz Rosji, a car rosyjski został Wielkim Księciem Finlandii. Dopiero w 1917 roku Finlandia ogłosiła niepodległość, jednak wkrótce potem, w wyniku tzw. wojny zimowej stoczonej na przełomie lat 1939 i 1940, utraciła znaczną część terytorium, Karelię, jedną z najbogatszych swych dzielnic, na rzecz Związku Sowieckiego. Próba odzyskania Karelii podjęta po 1941 roku zakończyła się fiaskiem, a Finlandia popadła w częściową faktyczną zależność od Moskwy. Pół miliona ludzi wywędrowało wówczas z zaanektowanej Karelii w głąb Finlandii. Od tamtej pory małymi krokami Finlandia uniezależniała się, wyrosła na państwo nowoczesne (Linux czy Nokia to ikony fińskiej współczesności) i bogate, co dla przybyszów z innych krajów oznacza ni mniej ni więcej, że życie w Finlandii jest drogie.
Z szańców fortecznych po raz ostatni patrzymy na jezioro Saimaa. Można by stąd do Oravi popłynąć bez śluz, przenosek, ani z prądem ani pod prąd, taki to rozległy przestwór wodny. Miesiącami możnaby się po nim przyjemnie błąkać.
Rastila: dwie ofiary walki z alkoholizmem
W Helsinkach nocujemy na campingu Rastila, położonym między osiedlem mieszkaniowym złożonym z kilkupiętrowych bloków a zatoką. Jest mnóstwo ludzi. Mamy szczęście, otrzymujemy ostatnie siedem miejsc pod namioty. W Finlandii nie przyjmuje się tylu nocujących, ilu się da upchnąć. Pomiędzy namiotami czy przyczepami musi pozostać po pięć metrów przestrzeni. Karawaningowcy przy nas odsyłani są z kwitkiem.
Na campingu spotykamy pierwszych na fińskiej ziemi Polaków. Przyjechali ze swymi czworonogimi pupilami na światową wystawę psów. Wyjaśnia się przyczyna nadzwyczajnego zatłoczenia campingu. Dobrze ułożony polski pies podaje obie łapy i przybija piątkę. Powodzenia, piesku, na konkursie!
Wieczorem idziemy na spacer. Może market będzie otwarty. Jest zamknięty, ale czynna jest stacja benzynowa. Chcemy z Prezesem kupić sobie po piwku na wieczór, ale lodówka z piwami zamknięta jest na kłódkę. Późno, pewnie boją się kradzieży. Zwracamy się do sprzedawcy, aby nam otworzył, ale on tłumaczy nam, że w Finlandii alkohol sprzedaje się tylko do dziewiątej.
Finlandia to zaskakujący kraj. W normalnych sklepach można kupić z alkoholi tylko piwo. Mocniejsze trunki są dostępne wyłącznie w specjalnych punktach. Tu walczy się z alkoholizmem na serio. Nie dziwimy się już, dlaczego niektórzy wychodzili z promu pchając przed sobą wypełnione po brzegi alkoholem sklepowe wózki.
Rano udajemy się do supermarketu na zakupy. Pakujemy do koszyka mleko, bułki, chleb, wodę, jogurty, no i piwo. Weźmiemy Karhu czy Lapin Kulta? Weźmy po dwa. Wykładamy towar przy kasie, a tam kasjerka piwa odkłada na bok. Są problemy z odczytaniem kodu kreskowego? Nie, w Finlandii nie sprzedaje się alkoholu przed dziewiątą.
Helsinki: młoda stolica młodego państwa
Z campingu Rastila do centrum Helsinek jeździ metro. Już sama podróż nim jest dla dzieci podniecająca. Wyjazd spod ziemi dłuuuugimi ruchomymi schodami na stacji Kamppi też robi wrażenie. Zwiedzamy potem miasto: miasto bez starszych niż dwustuletnie budowli, młodą stolicę młodego państwa. Kościół Temppeliaukio w formie rotundy zagłębionej częściowo w skale. Hala Finlandii, lśniące bielą centrum wystawienniczo-konferencyjne, zaprojektowana przez najbardziej znanego fińskiego architekta Alvaro Aalto. Monumentalny Parlament z kolumnadą, przypominający swą bryłą dzieła socrealizmu. Dworzec kolejowy z kwiatami na peronach, sklepionymi dziwacznie halami i wieżą jakby trochę kościelną, trochę ratuszową. Nowoczesne biurowce ze szkła i stali, przejrzyste, nie ukrywające istoty swych konstrukcji. Klasycznie skomponowany Plac Senacki, z białą katedrą licznymi stopniami nad nim wywyższoną i pomnikiem cara Aleksandra II pośrodku. Ceglana cerkiew na sąsiadującym z portem wzgórzu.
Pomniki carów i cerkwie też były dawniej w Polsce w każdym większym mieście i miasteczku. Rosjanie budowali je w czasie zaborów, zwłaszcza po zdławieniu Powstania Styczniowego, aby Polacy nie zapominali, kto tu naprawdę rządzi. Były to dzieła sztuki, mające świadczyć o kulturalnej i materialnej przewadze. Po 1918 roku skrzętnie je wszystkie wyburzyliśmy.
Suomenlinna: piknik w fortecy
W pobliżu miejsca, z którego odpływają wycieczkowe stateczki, w barach na nabrzeżu można zjeść owoce morza. Bary serwują dania niezbyt wykwintnie, na plastikowych tackach, więc jak na Helsinki jest tanio, ale całkiem smacznie. Wzmocnieni zupką rybną i grillowanym łososiem udajemy się na ufortyfikowaną bastionami wyspę Suomenlinna. To dawna twierdza szwedzka, miała potem swój epizod rosyjski, a na koniec fiński, nim się rozstała z militarną funkcją. Lufy armat sterczą jeszcze w stronę morza, ale to armaty zabytkowe i nie do użytku. Z wieży kościoła jednak wciąż śle dookoła światło umieszczona tam przed wiekami latarnia morska, suchy dok wykorzystywany jest do remontu drewnianych statków, a w domach twierdzy mieszkają ludzie. Po kazamatach, krytych przejściach, wałach i rampach można jednak spacerować do woli, trawiaste skłony służą jako miejsca spotkań i pikników i nikt niczego nie niszczy ani nie wypisuje sprayem mniej lub bardziej cenzuralnych napisów.
Znad Bałtyku ciemną chmurą, wiatrem i deszczem nadciąga burza. Kryjemy się przed nią w sklepionej poternie i nie mokniemy. Po jej odejściu zwiedzamy jeszcze niewielką łódź podwodną Vesikko, na tyle ciasną, aby poczuć, że nie było pływanie na niej miłe i przyjemne, i wracamy na ląd. Wymija nas wielki prom odpływający w stronę Tallinna. Jutro o poranku odpłyniemy podobnym.
Informacje praktyczne:
Do Finlandii dostaliśmy się promem kursującym z Tallinna w Estonii; najtańsza okazała się linia Tallink Silja Line.
Ceny w Finlandii są bardzo wysokie, zwłaszcza, jeśli chodzi o ceny żywności. Obowiązująca waluta to Euro. Większość żywności przywieźliśmy z Polski, zwłaszcza, że podczas spływu po jeziorach, trwającego 8 dni, jedynie w Oravi czyli na starcie i mecie spływu był sklep. Dla porównania: niewyszukany obiad w barze w Helsinkach składający się z kotlecików, ziemniaków i surówki to koszt 9 Euro, a za podobny na Łotwie zapłacimy 3 Euro.
Biwaki są bezpłatne także w parkach narodowych. W parkach tych biwakowanie dozwolone jest wyłącznie w miejscach wyznaczonych. Poza parkami narodowymi można biwakować w każdym miejscu, byleby 100 metrów od zabudowań. Znalezienie miejsca na nocleg zwłaszcza dla większej grupy nie jest łatwe, bo w wielu miejscach stoją domki letniskowe.
Wstępy do muzeów czy nocowanie na campingach nie jest droższe niż w innych krajach europejskich.
Koszt wyprawy, w której wzięło udział 13 osób (w tym kierowca) wyniósł na osobę po około 1300 zł i 100 Euro (w tym koszty przejazdów, promu, 6 noclegów na campingach, wstępów).
Wymagane dokumenty dla obywateli polskich to dowód osobisty lub paszport.
Czas w Finlandii (a także w Estonii) przesunięty jest w stosunku do polskiego o + 1 godzinę.
Języki urzędowe w Finlandii to fiński i szwedzki. Finowie z reguły mówią po angielsku i osoba znająca ten język nie ma problemu z porozumiewaniem się.
Wyprawa trwała od 25 lipca do 9 sierpnia 2014. Przejechaliśmy 3200 km i przepłynęliśmy kajakami po jeziorach 128 km.
Pokonaliśmy kajakami trasę: Oravi - Haukivesi - dookoła Linnansaari - Oravi - Joutenvesi - Simosselkä - Pyttyvesi - Purnuselkä - Likansalmi - Pieni Kolovesi - Kolovesi do Ukonvuori i z powrotem na Pieni Kolovesi - Ruokosalmi - Hyväsalmi - Pyttyvesi - Kuivistonselkä - Oravi.
W tym okresie noc trwała jedynie około 2 - 3 godzin. Na przełomie czerwca i lipca występuje w tej części Finlandii zjawisko „białych nocy”. Pogoda była z reguły słoneczna, choć niemal codziennie zdarzała się też burza. Temperatury sięgały 30 stopni Celsjusza w dzień, noce były ciepłe. Woda w jeziorach przyjemna do kąpieli.
Pływaliśmy kajakami dwuosobowymi przywiezionymi z Polski z pełnym wyposażeniem biwakowym i jedzeniem pod pokładem.
Mapy można nabyć na miejscu ale można też je sobie samemu wydrukować w Polsce w dowolnej skali (minimalna skala jaką należy się posługiwać aby orientować się w labiryncie wysepek to 1:50000) ze strony www.retkikartta.fi
Przed wyjazdem warto zapoznać się też ze stronami:
http://www.canoeguide.net - na niej można znaleźć opisy niektórych tras
http://www.sealtrail.com - na niej są interaktywne mapki z zaznaczonymi miejscami biwakowymi, miejscami wodowania i innymi miejscami, które warto znać.
Warto też wiedzieć, że fińskie nazwy własne skonstruowane są przy użyciu sufiksów.
Znajomość ich znaczenia ułatwi zrozumienie treści map.
ala -; obszar, terytorium
joki - rzeka
järvi - jezioro
koski - wodospad, bystrze
kylä - wieś
lahti - zatoka
lampi - jezioro, staw
luhta - łąka
niemi - przylądek, cypel
pieni - mały
saari - wyspa
salmi - cieśnina
selkä - akwen, obszar wodny
suu - ujście rzeki
suuri - duży
torppa - dom, zagroda
vesi - woda
vuori - góra
ylä - górny, wyższy
Autor: Tomasz Andrzej Krajewski