Jak zaraziłem się turystyką kajakową?
Pasją mego ojca była turystyka, nie mając wyjścia musiał mnie w końcu zabrać na pierwszą turystyczną włóczęgę. Tak więc gdy miałem siedem lat z grupą jego przyjaciół i ich dziećmi pojechaliśmy autobusem PKS pod Śnieżnik, stamtąd podręcznym wózkiem przewieźliśmy sprzęt na górę i w pobliżu strumienia założyliśmy biwak.
Pierwszy raz nocowałem pod prawdziwym namiotem bez tropiku, zamykanym na pętelki. Nie były to warunki luksusowe gdyż w 1959 roku namioty były bawełniane i kiepsko impregnowane, nie były dostępne materace dmuchane ani śpiwory, była natomiast ściółka leśna i koce. Wówczas przeżyłem pierwszą burzową noc w górach, moknąc w przeciekającym namiocie, słuchając jazgotu piorunów między skałami.
Rok później, z kilkoma rodzinami pojechaliśmy na trzy tygodnie nad jezioro Otmuchowskie. Niektórzy cieszyli się jeszcze namiotami wykonanymi z pałatek wojskowych; my jednak mieliśmy już nowy, nie przeciekający, przestrzenny namiot własnoręcznie uszyty przez ojca, a w siennikach, zamiast ściółki leśnej, słomę z pobliskiego stogu.
Byczki w pomidorach z trudnych do otwarcia grubych blaszanych puszek, dżem, miód i kawa mleczna na śniadanie były na co dzień, gotowanie w wielkim garze na ognisku, dla większej ilości osób normą. Do najpaskudniejszych zadań przeznaczonych dla dzieci zaliczam: mycie wielkiego osmolonego garnka, aluminiowych menażek i składanych sztućców, co przy braku płynów typu Ludwik nie było rzeczą łatwą i przyjemną.
Do przyjemniejszych czynności należały: zabawy na dętkach, nauka pływania, jazda na wózku po plaży, łapanie ryb, pływanie łódką, żaglówką, dmuchanym gumowym kajakiem i kręcenie kadzidłami które robiliśmy z podziurkowanych puszek blaszanych zawieszonych na drucie, należały do najciekawszych zajęć na biwaku.
W następnych latach były zakupione materace dmuchane i podmieniany na lepszy sprzęt turystyczny.
Odważnym pomysłem ojca, było zapakowanie sprzętu turystycznego na specjalnie w tym celu wykonany wózek i wyjazd kilkaset kilometrów nad morze do Kątów Rybackich. Trasa podróży wiodła kilkadziesiąt godzin: koleją szerokotorową z kilkoma przesiadkami, następnie kolejką wąskotorową, autobusem PKS, wreszcie po podczepieniu wózka do furmanki dojechaliśmy na miejsce do bazy wypoczynkowej Wrocławskiej Wytwórni Filmowej. Byliśmy tam trzy tygodnie a potem podobna podróż powrotna.
Jednak wiek szkolny szybko przeminął, rozpocząłem pracę, wkrótce poznałem dziewczynę o imieniu Alicja, po kilku latach był ślub, niedługo potem urodził się Konrad. Nad okolicznymi jeziorami Czarne i Wikaryjskie zaczęliśmy oswajać go z przyrodą, słońcem i wodą. Po dwóch latach pojechaliśmy wszyscy w góry, do Lądka Zdroju gdzie na pobliskim Trojanie w Sudetach zaczęła się edukacja turystyczna naszego dziecka.
Przepracowałem 20 lat jako elektroenergetyk w tym przez 10 lat gapiłem się niejednokrotnie na Wisłę i przecudne zachody słońca widoczne z tarasu mojego zakładu pracy, była nim Elektrownia Wodna we Włocławku. Jednak nie samą pracą człowiek żyje więc były urlopy, początkowo spędzałem je na wczasach stacjonarnych.
W ośrodku zakładowym w miejscowości Ruciane Nida poznaliśmy działanie różnego rodzaju sprzętu wodnego; od łodzi pychówki, poprzez rower wodny, Omegę, aż wreszcie zdecydowaliśmy się wsiąść w kajak - niepozorną i jak się okazało wcale nie taką wywrotną łódkę którą wszędzie można wpłynąć. Tam pierwszy raz widzieliśmy kajak składany Neptun, tak nas ten wynalazek zafascynował że postanowiliśmy sobie podobny kupić.
Co prawda od sierpnia do maja przeszukaliśmy wiele sklepów w kraju aż wreszcie kupiliśmy na ul. Szerokiej w Toruniu piękny wymarzony niebieściutki składany kajak Neptun, co prawda wydałem na niego trzy moje pensje, wleczony był przez nas do Włocławka na moich i Ali plecach ale czy to miało znaczenie?
Jako że do samotników nie należę, postanowiłem się rozejrzeć za towarzystwem z którym moglibyśmy wspólnie na wodzie spędzać czas i tak trafiłem do Włocławskiego Klubu Wodniaków PTTK na ulicy Piwnej. Od tej chwili w gronie przyjaciół byliśmy na kilkudziesięciu wspaniałych spływach kajakowych.
Najbardziej zwariowannym spływem jaki mi wówczas zaproponowano był wyjazd na Międzynarodowy Zimowy Spływ Kajakowy na Brdzie organizowany przez śp. Jerzego Korka z Bydgoszczy. Czytając w regulaminie że jest nieodzownym zabranie małego młoteczka do opukiwania wioseł z lodu oniemiałem. Wybrałem się z innymi, musieliśmy jakoś znieść 14 stopni mrozu, po tym spływie spłodziłem piosenkę "Brda zimowa" a że wariatów nie brakuje pojechaiśmy tam jeszcze kilka razy.
Spływ którego na pewno nie zapomnę był w 1984 roku rzeką Drawą, kiedy to już po wyjeździe z Włocławka złapaliśmy gumę, zmusił nas deszcz do biwakowania w środku poligonu przez trzy doby, załoga z dwuletnim dzieckiem miała bardzo niebezpieczną wywrotkę w której najbardziej na szczęście ucierpiał kajak, było też kilka innych drobniejszych epizodów wartych opisania na innej stronie.
W dniach 25 - 27 kwietnia 1986 roku byłem na opływie trasy przed Regionalnym Spływem Kajakowym na Zgłowiączce. Po powrocie do domu dowiedziałem się że "26 kwietnia 1986 roku, dokładnie 24 minuty po godzinie pierwszej w nocy, w czarnobylskiej elektrowni atomowej nastąpiła awaria, którą określa się mianem katastrofy" nie było mi do śmiechu gdy się o tym dowiedziałem.
Rok ten nie był fortunny również dla Ali, kiedy to będąc uczestniczką Międzynarodowego Spływu Kajakowego na Dunajcu przed pierwszym etapem idąc za potrzebą złamała nogę, na dodatek do końca imprezy lało. Głupio było gapić się na spienioną wodę Dunajca, jeździć autokarem, pomagać z nudów w stawianiu namiotów kiedy leje deszcz, zamiast moknąć z innymi w kajakach.
Były lata kiedy w Klubie organizowanych było mniej spływów wtedy braliśmy plecaki i wypożyczaliśmy kajak na miejscu lub ładowaliśmy kajak i inny sprzęt na zrobiony przeze mnie składany wózek i jechaliśmy tam gdzie nam się podobało. Szczytem była podróż wózkowo-pociągowa z trzema Neptunami z Gniewu.
Przemieszczaliśmy się w ten sposób na Szprewę i Kanały Szprewaldu (NRD), Krutynię, Rozpudę, Pojezierze Iławsko-Ostródzkie, Noteć czy Gąsawkę. Jednak wyjazdy w ten sposób organizowane mają tę zaletę że w każdej chwili można skrócić lub zmienić plan trasy spływu czy też przemieścić się na inny szlak kajakowy.
Jednak życie to nie tylko sielanka, zaczęło fiksować moje zdrowie musiałem przejść na rentę. Cierpiąc na nadmiar czasu postanowiłem zbudować składany kajak jednoosobowy. Nie było to łatwe mając do dyspozycji piłę tarczową, wiertarkę, kilka dłutek, imadło, gumę ze starego dmuchanego kajaka i pomysł. Realizacja projektu zajęła trzy miesiące.
Jesienią 1990 roku okazało się że Ala ma raka piersi, następnego roku 30 kwietnia miała operację a w lipcu nie odpuściła i była jeszcze na ośmiu spływach. Sierpniowy spływ w 1992 roku był ostatnim na jakim była, tydzień po nim rak zaatakował ze zdwojoną siłą; 11 czerwca 1993 z Konradem zostaliśmy sami.
Od tej chwili my decydowaliśmy o trasach naszych wypadów wodniackich. Zdecydowaliśmy się tego roku zapakować cały sprzęt na wózek i odreagować zaistniałą sytuację pływając po Pojezierzu Mazurskim i Augustowskim. Przez trzy tygodnie z nieodłączną Psotką zaliczaliśmy Krutynię i po dołączeniu do grupy klubowej Rospudę
W 1995 zabrałem na spływ rzeką Obrzycą i Szlakiem Konwaliowym siostrę Ali, Krystynę i jej córkę Małgosię. Jeżeli chodzi o Krystynę po przyjęciu chrztu wodniackiego coraz chętniej spędzała ze mną wolny czas, zaliczając więcej spływów i innych imprez aż wreszcie zdecydowała się zostać moją żoną.
Obecnie ze względów zdrowotnych górskie kajakarstwo mniej mnie interesuje, w tej dziedzinie przekazałem pałeczkę synowi Konradowi który ma lepsze predyspozycje do uprawiania tej dziedziny kajakarstwa. Teraz on niech przekazuje na czym polega górska turystyka kajakowa, ja natomiast się zajmę szuwarowo-bagiennym kajakarstwem.
Myślę że wkrótce nadejdzie chwila że swoje doświadczenia turystyczne przekażę wnukowi Karolowi.
Autor: Marian Staliś
więcej w galerii...